środa, 6 stycznia 2010

miasto bez morza

Po kilku dniach pobytu w zamarznietej Warszawie, R., ktory zaskakujaco szybko zaadoptowal sie do minusowych temperatur, nagle, znienacka smutnym glosem oznajmil, ze nie zdawal sobie sprawy z tego, jak ciezko jest zyc bez morza. morza w poblizu, morza za rogiem , na wyciagniecie reki, morza porannego widzianego z okna domu. zapachu, a bardziej samej swiadomosci, ze jest tu gdzies obok, jest, na wypadek gdyby bylo potrzebne, jest.

Przypomniala mi sie rozmowa, ktora dawno temu, pod koniec mieszkania w Bejrucie odbylam z Szymonem. Byl wczesny maj, do upalow jeszcze troche czasu, pamietam, wialo tamtego dnia okropnie, jedlismy lody na corniche i patrzylismy w morze. urywalo glowe z zimna. kilku mezczyzn wylegiwalo sie na skalach wysmarowanych olejkiem, calych , rowno, poa waskim paskiem skapych spodenek, w desperackim wyscigu o palme pierwszenstwa w sezonowej opaleniznie. Widok ten wywolal rozmowe o przywiazaniu Bejrudczykow do morza i idei plazowania. Szymon wspomnial, ze zdarzalo mu sie rozmawiac z Libanczykami, ktorym nie miescilo sie zwyczajnie w glowie, ze mozna nie mieszkac w miescie polozonym nad morzem. Idea wykluczona z ich wyobrazni zupelnie, rzecz nie do pojecia. Dobrze jest zatem wyjezdzac z Libanu do Europy najlepiej albo USA, no ale tylko tam- i tak trzeba wlasnie kombinowac- zeby koniec koncow zamieszkac w miescie z morzem wpisanym w krajobraz. Innej opcji nie ma.
Osobicie calym sercem jestem za.

wtorek, 22 grudnia 2009

zdjecie , ktore powstalo tylko w mojej glowie- ciag dalszy

w tradycyjnej szyickiej dzielnicy, pod wieczor gdy immam nawoluje na wieczorna modlitwe, a nad dzielnica zapada leniwie zmrok dostrzegam ja. siedzi za lada w malym sklepie rybnym oswietlonym jarzeniowkami. jej glowe ciasno otula hizab a z ust wypadaja kleby papierosowego dymu. kilka martwych ryb wokol niej. leza i milcza.

rzeczy, ktore utkwily w glowie

jest zwykle taka scena, moment, do którego sie wraca w myślach długo, często, niewiadomo dlaczego, tak po prostu moment, powraca silnym wspomnieniem.

i znów jestem w samochodzie z Nadine, Georgem i Roodim, w drodze do Beekaa do jednej z lokalnych winnic. Leniwa słoneczna sobota, droga na Stuhre, ktora dobrze znam z wyjazdow do Damaszku. Jest pieknie, slonecznie, zielono, sluchamy muzyki, po drodze postoj w malym sklepie, jemy na miejscu kanapki z hallum, lebneh i akawieh popijamy lebanem. uff, jak bardzo tesknilam za tymi smakami. starszy , pelen wdzieku pan nabija ceny na starodawna kase i usmiecha sie lekko i mowi na zdrowie. a potem dalej muzyka i wielka dolina, ktora slynie z winnic, rolnictwa i plantacji haszyszu. po drodze mijamy grupe nomadow, zywa skamielina przeszlosci, klan mieszkajacy w tymczasowo ukleconych namiotach- wyobrazam sobie jak musza sie czuc, budzac sie co rano otoczeni z czterech stron gorami. zatrzymujemy sie gdzies, na srodku drogi, i biegniemy przed siebie, twarza w twarz z gorami. wolnosc, czysta wolnosc. gdzies tam, gdzies bez nazwy spotykamy przypadkiem znajomych z Torino, tak po prostu, wiec znow zatrzymujemy -tak jak oni- samochod na srodku drogi i rozmawiamy. ona w skapym sweterku pomaranczowo-rozowym w kontrascie z ciemna karnacja i czarnymi oczami wyglada olsniewajaco.

niedziela, 20 grudnia 2009

z perspektywy 5 godzin stad

Przez dlugi czas intensywnie zastanawialam sie nad tym, czy bede w stanie powrocic do Bejrutu, mimo i poprzez stale obecne poczucie straty i niedokonczenia. czas uplywa,przecieka gdzies a ja nie nabieram jakos szczegolnie dystansu do tego miasta i chyba, wrecz odwrotnie narasta we mnie poczucie melancholii i idealizacji zycia w Bejrucie. Po 5 miesiacach -zdecydowalam sie na powrot - tym trudniejszy , ze bardzo krotki.

Podczas tych kilku dni usilnie staralam sie zliczyc zmiany i obserwowac rzeczy, ktore pozostaly niezmienione.

Czas w Bejrucie mierzy sie nowymi wysokosciowcami i zburzonymi domami, a tempo zycia odmierza rytm powstawania kolejnych pieter zimnych biurowcow stawianych szybko i bezwzglednie na cmentarzyskach porzuconych aschrafiyskich domow.

i tak: w moimi sasiedztwie przybylo:
5 pieter wiezowca,
1 nowy plac budowy, ktory pozbawil doszczetnie okolice swietego spokoju- o ile kiedykolwiek tam tak naprawde byl-
10 pieter budynku, przytulonego do murow domu mojej przyjaciolki Violen, ktora stracila tym samym intymnosc- jakby zupelnie pomijana przez Libanczykow wartosc- od kiedy co dzien od samego rana napotyka spojrzenia ciekawskich robotnikow otwierajac drzwi balkonowe. Panowie na rusztowaniu spedzaja cale dni i nie udaja zarobienia ani braku zainteresowania zyciem lokatorow sasiedniego budynku. Violen poza intymnoscia stracila jedna trzecia swiatla w mieszkaniu chroniac sie za roletami przed wnikliwoscia spojrzen pochodzaca z placu bodowy.

Mala A, nazywana przez rodzicow i ciocie D "Malushka" dorobila sie:
4 nowych zebow, zaczela chodzic i pokrzykiwac - jakze cenne i wieloznaczeniowe habibi- moj drogi, i baddi b3ad- czyli chce wiecej.

Stary sasiad z budynku vis a vis, nadal pograzony jest w depresji. Od kiedy zamknal swoj sklep z warzywami, sterczy godzinami na balkonie obserwujac leniwe i opustoszale okoliczne zycie. Jak zwykle ubrany w szlafrok, jakby nie mial sily posunac sie o krok dalej w codziennym powracaniu do zycia. Spotykam jego wzrok. Pustka, ktora sie w nim odbija jest tak silna, ze szybko trace sily i odwracam wzrok.

Kilka nowych kotow opanowalo klatke schodowa. Skulone w klebki, czujnie przesypiaja noc na wycieraczkach dokarmiajacych je sasiadow.

Wodka z limonka o 4 popoludniu razy 2 w Torino smakuje mi lepiej niz zwykle. Dla rezydentow tego miejsca, to 3adeh, normalne. Dla mnie ma tym razem szczegolny posmak wolnosci.

poniedziałek, 25 maja 2009

z polski o bejrucie

jestem teraz tu, ale w glowie ciągle Bejrut, kłębowisko nieopisanych jeszcze sytuacji, wrażeń i obrazów, zamierzam jeden po drugim ,kawalek po kawałku porządkować, oddzielać, grupować i opisywać. tyle rzeczy, ktorych nie zdążyłam zrobić. tyle wspomnień zamkniętych w głowie. Dziś babcia opowiedziała mi historię o paprotce doniczkowej. Dorodna paprotka sąsiadki przykłuwała uwagę mojej babci, ktora uwielbia rosliny, a szczegolnie te dobrze się prezentujące. Niedawno, nieoczekiwanie smierć zajrzala do mieszkania obok i paprotka zgodnie z zyczeniem sasiadki przywędrowala do babci. Gdy syn sasiadki sprezentowal jej doniczke z kwiatem babcia jak mówi, poczula radość i ogrmny smutek w tym samym momencie. Poczułam sie tak samo gdy wróciłam do Polski. Emocje na chwilę mnie sparaliżowały.
Dziś rano na poznańskim deptaku minęlam się z człowiekiem z twarzą klauna, wymalowaną białą kredą i kontrastującym czerwonym nosem. W czarnym codziennym ubraniu i papierosem zwisającym z kącika ust, nie wyglądał jakby było mu do śmiechu. Tyle sprzeczności w jednej sekundzie, w krótkim obrazie. Podobnie dzieje się teraz w mojej głowie.

piątek, 24 kwietnia 2009

Staruszka, ktora zbiera papierową przeszłość

Jest w filmie Nadine Labaki “Karmel” ( Sukkar banat), postać staruszki Lily, ( grana przez debiutantkę, odrobinę szaloną Azizę, którą poznałam podczas swojej podróży do Libanu, dawno temu, a może nie tak dawno temu). Pamiętam, Hanan, asystentka reżyserki opowiadała nam wtedy, że osiemdziesięciokilkuletnia swieża aktorka, miewala problemy z rozróżnieniem światów, filmowego od rzeczywistego. I tak, zdarzyło sie, ze zdecydowanie odmówiła wypowiedzenia kwestii, skierowanej do swojej filmowej siostry. Placząc i uderzajac w drzwi miala powiedziec jej, ze ja kocha, odmawiala, bo -jak mowila- wcale jej nie lubi. Jej postać, to staruszka, zyjaca w swiecie przeszlosci i wspomnien, ktora cale dnie spedza zbierajac fruwajace po Aschrafieh papiery, slady wspomnień. Zdarza się jej prosić kogos, zeby podal jej lezacyc na ulicy papier. Stojąc na na balkonie, spuszcza wtedy w dol koszyk na sznurku i kolekcjonuje smieci, ktore sa w jej wyborazni listami od ukochanego -o ile dobrze pamietam filmową historie- ktore nigdy do niej nie dotarly. Aziza, mieszka niedaleko mojego domu, tuz na koncu Gemmaizeh. Wiedziałam jednak, że gdzies w okolicy mieszka tez kobieta, ktora jest pierwowzorem jej roli.

Wczoraj, w porannym swietle przechodzilam ta wlasnie ulica, manoushi z serem hallum w rece , zapijane lebanem i w pewnej chwili, na wielkim balkonie, cudzie sprzed co najmniej stu lat, ktory cudem jest tym wiekszym, ze udalo mu sie w Bejrucie oprzec zburzeniu, na tym wlasnie balkonie ujrzalam dlugowlosa staruszke trzymającą w rece sznurek, ktory dwa pietra nizej konczyl sie petla na koszyku. Mowila cos do mnie i wskazywala palcem papiery fruwajace naokolo mnie. W pierwszej chwili nie dotarlo do mnie, co sie wlasnie dzieje, szczegolnie, ze w tym samym czasie z kafejki obok wyskoczyl Raja pokrzykujac moje imie i zapraszajac na kawe. Zapytalam sie go, co staruszka mowi i dopiero w tamtej chwili dotarlo do mnie kim ona jest. Zdusilo mi gardlo, bo przeciez to Karmel byl powodem pierwszej podrozy do Bejrutu, i teraz gdy sie z nim zegnam, fikcja filmowa zamienia sie w rzeczywistosc i dotyka mnie swoim palcem. Gdy doszlam do siebie, chcialam wrocic pod balkon i zrobic jej zdjecie, zeby wam ja pokazac, ale proba zakonczyla sie klotnia z jakims starszym mezczyzna, ktory dostal furii, gdy zobaczyl aparat. Trafil na moment, ze nie pozostalam mu dluzna, wiec klocicilsmy sie, on mieszajac arabski i francuski, ja angielski z arabskim. koniec koncow odeszlam z niczym, ale nie pozwolilam mu sie skrzyczec.
Tak czy owak, życie jest pelne małych cudów.

środa, 22 kwietnia 2009

Nanou



kiedys opisze jej japońskie przygody