niedziela, 22 marca 2009

targi pracy w niedzielne popoludnie

po spedzeniu kilku godzin pieknego slonecznego popoludnia w Torino, konczac wywiady ze znajomymi Dunkami do atykulu na temat Bejrutu, zachciało mi się pójść nad morze. Żeby jednak uniknąc niedzilnych korkow na nadmorskim deptaku, smrodu nargilli i lawirowania miedzy dziecięcymi rowerkami tudzież skuterami wybraliśmy się w okolice portowe. Gdzies po drodze, tuż przed Downtown, stojąc mniej więcej vis a vis Virgin store znalazłam punkt, w ktorym gdy się stanie i powoli zacznie sie obracac wokol wlasnej osi, poza panorama miasta mozna sie doliczyc 14 metalowych żurawi, co mówi sporo na temat rozbudowywania sie B.. Przy odrobinie wyobrazni mozna uslyszec tez muzyke codziennego ulicznego chaosu, klaksonow wymieszanych z odglosem mlotow pneumatycznych pracujacych na placach budowy. W ciągu tygodnia bywa naprawdę Uroczo. Wracajac do spaceru. Milismy szczescie, bo okolice portowe, zazwyczaj sa silnie strzezone tym razem bylo zatloczone cywilami. Okazalo sie, ze w budynku sasiadujacym z portem odbywaja sie targi pracy. Nagle znalezlismy sie w tlumie poszukiwaczy pracy, w raybanach oczywiscie, szpilach, blyszczacych wieczorowym blaskiem kreacjach sciaskajac w dloniach cv, czarnych garniturach, w dloniach cv, czarnych terenowych furach, w ktorych cv. Przeszlo nam przez mysl, ze ci ludzie nie wygladaja jak poszukiwacze pracy z przecietnych wyobrazen. To sa bowiem LIBAŃSCY POSZUKIWACZE PRACY- inna kategoria. Troche porazila tez ich liczba, znak , że Dubaj naprawde cieżko przędzie, podobno to Libanu wraca wielka grupa pracownikow, robiących dotychczac kase w Emiratach, w Libanie wylącznie zajmujacych się ich wydawaniem. I lepiej żeby tak pozostalo. Oczom naszym okazal sie jeszcze obrazek swietnie pokazujacy to jak Bejrutczycy uzaleznieni sa od swoich samochodow i pogardzaja chodzeniem pieszo. Pieszo sie w miescie nie chodzi, dlatego gdy tylko kierowca taksowki namierzy kogos idacego chodnikiem trabi w nieboglosy, do skutku, bo nie moze uwierzyc, ze ktos na niego nie reaguje bo zareagowac nie chce i z własnego wyboru idzie pieszo. Wracajac do lenistwa to pod budynkiem, w ktorym odbywaly sie targi, na wychodzacych czekaly male, reklamowe miejskie samochodziki, napedzane energia sloneczna, ktore ZAWOZILY OPUSZCZAJACYCH IMPREZE NA POBLISKI PARKING, NA KTORYM CZEKALY NA NICH WLASNE SAMOCHODY. O zgrozo! Bejrut nie ma szans oddychac powietrzem, niedlugo na stale zalozymy na twarze maski, bo spacer miejski bedzie grozil zaczadzeniem.

ps. Udalo nam sie znalesc skrawek spokojnego dzis morza, otulonego od strony wybrzeza wzgorzami otaczajacymi Bejrut, znieruchomialymi statkami od strony portu i stara kilkusetletnia latarnia morska. Odkrylismy tez blotniasta wielka przestrzen, z zurawiami i kierowca quadu prujacego wzdluz horyzontu i poznopopoludniowym sloncem, calosc w kolorze piaszczystej pustyni. Niebawem ma wyrosnąc tam miejski park ( nowość w miescie) i centrum rozrywki pod ziemią. Aparatu nie mialam, poza tym pewnie i tak obowiazuje tam, jak w wielu innych miejscach zakaz fotografowania. Opisuje wiec moment, zeby go nie zapomniec.

Bejrut kontra reszta libańskiego świata

Znajomy pochodzący z północy Libanu z Tripoli opowiedział mi anegdotkę, która jeszcze grubszą kreską podkreśliła to, jak bardzo Bejrut różni się od reszty miast i w Libanie i na calym Bliskim Wschodzie. Zaczęło się od tego, że pijąc żubrówkę z sokiem jabłkowym z liściem mięty w Torino zaczęliśmy rozmawiać jak to w Damaszku jest inaczej i że czlowiek sie nie czuje do konca swobodnie i że nie ma gdzie sie zabawić szczególnie porównując Damaszek do Gemmaizeh na ktorej- moze sie czlowiekowi zdawac na jednego mieszkańca Bejrutu przypadają dwa bary wiecznie wypełnione ludźmi, nie tylko w wekendy. Na to moj znajomy, mówi, że poza Bejrutem to jest klęska, w jego mieście Tripoli nie ma knajp, nie mozna kupic sobie piwa i paradowac z nim na ulicy ani w spokoju sobie jointa spalic. ( W bejrucie tez nie mozna, jakos specjalnie demonstracyjnie tego robic, ale nie ma wobec tego zbudowanej atmosfery najwiekszego na swiecie zagrozenia). I dalej opowiedzial, ze jest takie miejsce w Tripoli, w okolicy corniche - deptaku nad morzem gdzie jest kilka barów, ale jego wlasciele sa zastraszani przez lokalnych islamskich radykalow ( miasto w wiekszosci zamieszkale przez sunnitow) , ze jak nie zamkną swoich barów to wylecą one w powietrze. Bomby samochodowe to zdaje sie byc lokalna specjalnosc w temacie rozwiazywania spornych kwestii, metoda ostatnio niuzywana i mam nadzieje, ze tak pozostanie, nschalla.

Agnostykiem? Buddystą może?

Przypomniał mi się fragment "Damaszku", który ostatnio widziałam na scenie w al Medina, jest tam taka scena, w której syryjski hotelowy recepcjonista pyta gościa ze Szkocji o jego wyznanie- chce mu zaproponować przejście się do meczetu w celu poderwania dziewczyn- dialog przebiega mniej więcej tak:
- Jesteś chrześcijanienem- upewnia się.
- Nie, nie jestem-odpowiada Szkot
- Muzułmaninem?
- Nie
- Wyznawcą judaizmu?
- Nie
- To kim?
- Właściwie to jestem agnostykiem- przyparty , niechętnie odpowiada Szkot, jakby przeczuwając, że zostanie niezrozumiany
- Agno co? Buddystą może?
- Po krótkim namyśle Szkot: - chrzescijaninem.

I rzeczywiście tak to mniej więcej wygląda: trzeba być kimś. W tej rzeczywistości permanentych konfliktów politycznych oczywiście, nie relgijnych, politycznych, ale inspirowanych tłem religijnym, a bardziej nawet PRZYNALEZNOSCIA do takiej a nie innej sekty, ludziom zwyczajnie nie mieści się w głowie, że ktoś może się z żadnym systemem religijnym nie utożsamiać. Mało tego, pojęcie agnostyk czy ateista śmierdzi prawdziwym szatanem. no bo jak można żyć bez RELIGII. BEZ TOŻSAMOŚCI.BEZ AUTOIDENTYFIKACJI. Tym własnie religia w Libanie jest. Lokuje cię w pewnej spolecznej szufladce. Daje uziemienie. Własną identyfikację wobec spolecznestwa, kraju i kosmosu. Alianse i wrogow. Media, ktore prawde ci powiedzą. ( przy okazji w Libanie nie ma udawania, że media sa obiektywne i poltycznie neutralne. Jedynego państwowego kanału nie ogląda nikt, a jego siedziba popada w ruinę, wygląda jak budynek przygotowany do zburzenia a nie siedziba ogolnokrajowej TV, reszta kanalow to tuby polityczne ugrupowań politycznych, ktore oczywiscie wywodza sie z grup religijnych.) Szablon życia przynależnosc religijna ci daje i receptę jak żyć. Szanse i możliwosci, w zależnosci od wplywowości twojej wspolnoty religijnej. Więc przyznać się do tego, że to wszystko się odrzuca to gorzej niż przyznać się do opozycyjnej religii, fundamentalizmu i konstruowania bomb. Czasem mam wrażenie, że konflikt "religijny" to dla nich sposob na umocnienie swojego poczucia przynależnosci i stad ten wysyp dewocjonaliow, najsilniej widoczny w starych rewirach chrzecijanskiej Aschrafieh i w ormiańskim Bourj Hammoud, gdzie co krok to mały ołtarzyk tu Maryjka tam Jezus albo ich lokalny Święty. Taksówki, biura , sklepy, czasem tatuaże krzyczące jestem Tym nie Tamtym. W dzielnicach silnie muzułmańskich, okolice Karakondrusu, Sabra czy oczywiście Dahie, tam troche inaczej, zamiast symboli religijnych sa natretne symbole polityczne, wizerunki obecnych przywodcow religijno-politycznych i militarnych , symbole "meczennikow" wysadzonych w powietrze to z ramienia Syrii, to z ramienia Izraela, albo z inicjatywy kogos z wlasnego podworka podajacego sie za kogos innego. W sasiedztwach niczym na wiecu partyjnym , na codzien powiewaja flagi, od razu wiadomo, ktora grupa ma przewage w sasiedztwie. ( na marginesie, symbol Hezbollahu, zielony znak na zoltym tle sprzedaje sie turystycznie jak gorace buleczki, koszulki ze znakiem Partii Boga można dostać w wielu sklepach z pamiatkami- gadżet z wycieczki do Libanu). Jedynym niepolitycznym znakiem islamu czesto obecnym, jest bogato przyozdobione wejscie do domu, albo budynku wiernego, ktory wrocil z pielgrzymki do Mekki.
Religijny świr, nie dotyczy bynajmniej wylacznie starego pokolenia.
Nawet na facebooku pojawiaja sie grupy zakladane przez Libanczykow w stylu. "jestem chrzescijaninem".

Pewnego dnia, nieswiadomie sprowokowana przez mojego sasiada starej daty byc moze stworzylam sobie pierwszego wroga w okolicy, a doszlo do tego tak. Polskie wydanie srody popielcowej. Tego dnia chrzecijanie biegaja po Aschrafieh przez caly dzien z krzyzami z popiolu na czole. Niechcacy zapomnialam o tym koscielnym wydarzeniu, szczegolnie ,ze w Polsce symbolika ta raczej nie wydostaje sie poza kosciol i podczas krotkiej grzecznosciowej rozmowy z sasiadem ,z glupia franc wypalilam: A po ci ten krzyz na czole?
On na to: No jak to po co? Z kosciola, nie idziesz tam dzisiaj?
ja: Nie, nie wybieram się.
On na to: shou?- co? leish la2? dlaczego nie, jak to?
ja: no nie, po prostu, nie jestem specjalnie zainteresowana kosciolem.
On brnal, ja brnelam, przeszla mi przez glowe mysl, ze ta rozmowa nie ma wiekszego sensu i ze raczej nie mam szans przeprac glowy starszego pana, chcialam jednak troche na przekor zaswiecic mu jakas diodę, przekaz , ze sa na swiecie miejsca i narody, w ktorych wyznanie nie odgrywa kluczowej roli w zyciu, a juz na pewno nie w zyciu spolecznym.
Na koniec rozmowy sasiad mial wyraz twarzy, ktory przypominal stan przedzawalowy. Pomyslam, ze pewnie zrujnowalam sobie swoj wizerunek milej dziewczynki z Europy Wschodniej nad ktorym przez kilka miesiecy pracowalam.Trudno, słowo się rzeklo.

piątek, 20 marca 2009

troche Syrii. Damaszek.




Joga i Bejrut??ehhhrrrryyy?yyyyy?

dwie sfery,dwa style zycia po przeciwnej stronie barykady. "odwaga, determinacja i regularnosc" kontra chaos totalny, brak jakiejkolwiek konsekwencji,pogon za blichtrem, wysokim standardem zycia, restauracjami, mercedesami, landroverami itd. Jakby na to nie spojrzec cech wspolnych brak. A jednak joga chociaz w ilosciach sladowych odnalazla sie w Bejrucie, glownie jako odmiana gimnastyki, ale, ale z malym wyjatkiem. Na oko: jakies siedemdziesiat lat, wieku swojego nie zdradza, nie wiem jeszcze czy to oznaka kokieterii, ma pomarszczona twarz, starczego garba i cialo kilkakrotnie bardziej gibkie niz moje. Jest Brytyjka. Wynajmuje mieszkanie na Hamrze, w ktorym prowadzi lekcje jogi inspirowana mistrzem Sri Tirumala Krishnamacharya . Lekcja trwala ponad dwie godziny, wchodzenia w pozycje przeplatane dygresjami, wywiadami na temat tego co jem i gdzie w Bejrucie moge kupic organiczna zywnosc. Bywa szorstka, poprawiajac uczniow i stanowcza. Mądre oczy i ogromna sila. Podczas ostatniej czesci: relaksacji, przy malej indyjskiej lampce nocnej, z brytyjskim akcentem, skurczona tak, ze ma sie wrazenie, ze mozna zamknac ja swobodnie w dloni, czyta fragmenty tekstow swojego mistrza- mysli o tym jak dobrze i szczesliwie zyc. Nie sa specjalnie odkrywcze, mowia o uczciwosci, o zatrzymaniu sie w biegu, o odrzucenie przesadnego materializmu. Czas ten jednak, czas lekcji byl tak mocno oderwany od bejrudzkiej rzeczywistosci, ze zrobil na mnie wrazenie piorunujace. Po zajeciach, wracalysmy razem ciemna pusta ulica, ona: skryta pod warstwami luznych ubran i indyjskich chust wygladala pieknie. Stroj nadal jej dostojnosci i tajemniczosci, z reszta pytana malo o sobie mowi. Wiem tylko tyle, ze mieszka w Bejrucie od lat 70 -tych i ze to tu zaczela praktyke jogi. Zdjecia z Indii zawieszone na scianach "szkoly" dopowiadaja historie. Mieszkanie, na 8 pietrze wiezowca, wygladającego na taki co dobrze pamieta (a szczegolnie chyboczaca sie winda) lata 70 -te- koniec zlotych czasow i poczatki wojny domowej, tam na Hamrze, wyemancypowanej, kosmopolitycznej dzielnicy. Odprowadzila mnie na rog ulicy i uparla sie, ze poczeka ze mna, az zlapie service taxi, potem szybko zniknela mi z oczu. Fascynujaca.

środa, 18 marca 2009

Damaszek tam i tu

Ostatnia podróż do Damaszku, trzecia w przeciągu roku, nie zapisze się szczegolnie w pamieci. Szybko, nerwowo, nie miałam czasu się odprężyc. Ludzie smutniejsi niż w Bejrucie. Biedny kierowca taksowki, ktoremu bylismy winni 2 dolary, a nie mieliśmy drobnych syryjskich funtow zmagał sie z lodowatoscia innych kierowcow, nikt nie chcial rozmienic mu nieszczesnych 500 funtow. Nagle zrobilo mi sie go zal. Sam szorstki w obyciu, nijak nie wzbudzal wspolczucia ani kolegow po fachu ani pracownikow stacji benzynowej. Przypomnialo mi sie, ze w Bejrucie zdarza sie ,ze kierowcy taksowek rozmieniaja sobie pieniadze podczas jazdy, wyciagajac dlonie przez okna swoich sfatygowanych mercedesow.

W Syrii na dystansie Damaszek-Bejrut na drogach kroluja stare chevrolety. Pod tym wzgledem rozkrzyczany dworzec klocacych sie zawziecie o klientow taksowkarzy robi wrazenie. Stado agresywnych Syryjczykow,dowodzacych kazdgo dnia o swojej meskosci niczym koguty, a obok, ze stoickim spokojem, w rownych rzedach , odpoczywaja w sloncu stare amerykanskie wozy. Ludzie nie sa tu specjalnie wylewnie uprzejmi, czuc opresje w powietrzu i beznadzieje. Wielkie miasto, wielka bieda. Damaszek poza smrodem wielkiego miasta pachnie tez mocno, duzo mocniej niz Bejrut orientem. Ludzie o duzo ciemniejszej skorze siadaja na skrawkach trawnikow i rozmawiaja. Przy glownych ulicach dzieci sprzedaja arabskie slodycze. Starzy mezczyzni zapalniczki. Dumna Beduinka o oczach drapieznego ptaka sprzedaje swiezy rumianek. Jest inaczej. Rznie sie obcych ( sprawdzilismy z Roodim wizytujac toalete) na kase ile tylko sie da. Widzialam stary ozdobiony pieknymi lampami souk z narzedziami, gdzies pomiedzy mlodkami, ktos handluje tez oliwkami. Widzialam wielkie dojrzale truskawki w zimnym powietrzu marcowego dnia, widzialam snieg w syryjskich gorach i kobiete zakryta przezornie, bardzo dokladnie czernia, ktora zapomniala sie i w popoludniowym swietle, jak kot, oparla cialo o rozgrzany mur i zadarla "wyzywajaco" noge, wystawiajac do przodu kolano. Widzialam zebrzace dzieci, przeganiane od stolikow przez mieszkancow Damaszku, dzieci pucybuty, morze turystow pijacych herbate rumiankowa, koty wylegujace sie na dachach. A dzis w Bejrucie zobaczylam sztuke o Damaszku, wyrezyserowana przez Szkota. A w drodze powrotnej, w samochodzie swiezo poznanej Ormianki uslyszalam plyte Kayah i Bregovic.

bez powodu


wczesnym wieczorem dnia z nowa wiza

poniedziałek, 16 marca 2009

najgorsze zdjęcie świata

Jutro czeka mnie wycieczka do Syrii z powodów wiadomych, wyjeżdżam żeby wrócić i dostać wizę na kolejne trzy miesiące słodkiego życia w B.;) Pozostała jednak nierozwiązana dotąd kwestia nieszczęsnego stempla dającego mi zielone światlo na opuszczenie kraju. Dzisiaj przeżyłam ostatnie w tym temacie starcie. Na początku było długie poszukiwanie odpowiedniego urzędu, przedzieranie się przez porzucone na chodniku łopaty- wokól liczne place budowy- by ostatecznie z sukcesem zawitać w kolejnym oddziale Security Generale, w ktorym w kolejności: bramki wykrywające metale, dym papierosowy, umundurowani mężczyzni ( plus jedna umundurowana kobieta) i oczywiście morze petentów. Zaczęło się dość sprawnie, kilku oficerów wskazało mi drogę, piętro, pokoj i własciwego dla mojej sprawy - przewalenie czasowe wizy- urzędnika armii. Sprawa przestała być jednak prosta już przy pierwszym pytaniu: A3ndik el sourah? - Zdjęcie? nie, nie mam. A jest potrzebne? - tak. - a jakie, takie jak na paszporcie? - Obojętnie jakie. Mozesz je zrobić niedaleko stąd , obok budynek wysoki, bialy na parterze zrobisz zdjecie i od razu tez kserokopie paszportu. Ok, yala, idę, jest budynek, jest jego parter i pan w drzwiach , czujny wobec potencjalnych klientow, przywoluje mnie z daleka do siebie. Tak, tak, zdjecie to tu, ksero tez. Miejcowka jest zdecydowanie skoncetrowana na sprzedazy lokalnego "toto lotka", co chwile, jakis umundurowany obstawia cyfry, gołym okiem widać, że i w armii nie płacą dobrze. Poza mną kilka innych klientek do ksero. Pan wskazuje mi miejsce, zebym sobie usiadla. Wyglada mi to na kawalek szafki. Nie od razu pojmuje o co chodzi, wiec klade na niej parasol. On jednak naciska, zebym na tym kawalku szafki usiadla. Nad szafka dostrzegam bialy papier zawieszony na scianie i zaczyna do mnie docierac, ze to przeciez studio foto. Pan od totka, pojawia sie z wielkim polaroidem z poczatkow istnienia ekspresowej fotografi, mowi "smile" trzaska spustem migawki i juz. "Five minutes"- dodaje, wydajac kolejny kupon na loterie i kserujac kilka stron paszportu. Podoba mi sie. Zdjęcie jest wyśmienite, wysuszone suszarką jeszcze cieple. Sytuuję się na nim gdzieś w prawej części kadru, nad glowa wielka odchłań bialego kartonu, w żadnym miejscu kadru nie ma najmniejszego śladu po ostrości i ogolnie jestem mocno nierozpoznawalna. Najgorsze zdjecie jakie posiadam, moje ulubione, zostały mi jego trzy egzemplarze, z którymi nie zamierzam się nigdy rozstawać, schowam je w portfelu. Na koniec orżnąl mnie na kasie, ale nie bylam w humorze do dyskusji na temat ceny tegj uslugi. Po powrocie do urzednika, przeżylam jeszcze dwie godziny farsy, biegania z grupa innych petentow po schodach w gore i w dol, w szybkim tempie nadawanym przez oficera w okularach, zupelnie niuzasadnionym, bo jakos nikt nigdzie na nas nie czekal. Ale my biegliśmy. Poproszono nas do pustego pokoju, w ktorym po chwili pojawil sie nijaki Bassam, ktory po krotkim "Dzien dobry" wypowiedzianym po angielsku, zamilkl na reszte spotkania. Zajął sie stemplowaniem naszych papierow, odliczalam dokladnie uderzenia o papier, dostałam osiem stempli. Potem powrot na gore i czekanie na korytarzu. Z nudy zapoznałam sie z petentem obok, współtowarzyszem mojej bieganiny po schodach i godzin absurdu. Dar jest Irańczykiem i sprzedaje w Bejrucie dywany, gdzieś w dzielnicy Karakondrus. Ucieszyłam sie niezmiernie, dobrze mieć kontakty w biznesie dywanowym, wiadomo. Zapytał się czy interesują mnie dywany jedwabne, dlaczego by nie ,oczywiscie, że mnie interesują. Po tym w zwiazku z tym, że wczesniej, choc ze srednim zrozumieniem opowiedzialam mu o kilku swoich ulubionych iranskich filmach i że chcialabym bardzo odwiedzic kiedys ten kraj, licze na dywanowe "wasta". Historia zakonczyla się wizytą w gabinecie jakiego wyższego rangą urzędnika i zwieńczona świeżym jeszcze wilgotnym stemplem. Jutro część 2 epizodu wizowego.

niedziela, 15 marca 2009

Bejrut dziś o zachodzie słońca



nie mogłam sobie odmówić

o tęsknocie do mojego starego świata na starym kontynencie

Gdy łapie mnie za garło, a zdarza się to często, mam wtedy wyjść kilka: próbować uciec, poddać się jej , co zwykle prowadzi do depresji, mogę też próbować o niej zapomnieć. A czasem dla odmiany , same z siebie, nieproszone, małe, niespodziewane w bejrudzkiej rzeczywistości polskie akcenty przynoszą ukojenie. Solo fińskiej tancerki Virpi Pahkinen, ktora przygotowała choreografie dla kilku przedstawien Polskiego Teatru Tańca przypomniala mi tamten poznański, stary czas. Poczułam się trochę tam, a trochę tu. Teatr tańca to w Bejrucie to dziedzina niezbyt popularna, więc występ Virpi chłeptałam spragionymi oczami. Grupa starszych pań podsumowala co prawda jej solówkę jako " ćwiczenia jogi", ale generalnie publiczności bardzo się podobało. Tego samego dnia, chwilę wcześniej moja nowa klasowa koleżanka, w polowie Amerykanka w polowie Ormianka wzięła mnie ze sobą do jej znajomego fryzjera w ormiańskiej dzielnicy Bourj Hammoud, którą wcześniej znałam z widzenia, gwaru ulicznego, otwartych do poznych godzin jubilerow, wiszacych lancuchow kielbas ormianskich w witrynach sklepu, nie mialam nigdy jednak okazji wejsc tam głębiej. Byłam zachwycona nowym doświadczeniem, ormiańskiego języka i ormiańskiego fryzjera. Własciwie to nie fryzjer, a stylista fryzur w szaliku na szyi , w spodniach D&G był przemily, wylożyl mi szybko i zwięźle swój stosunek do Libanu i libańskich władz i swoj anarchistyczny światopogląd, a na koniec dodał, że ma klientkę Polkę, która uwielbia efekt jego fryzjerskich poczynań, a poza tym to pracuje dla libanskiego rzadu, o ile ja dobrze zrozumial. Wątpliwe to chyba, ale być może sie temu kiedyś bliżej przyjrzę. Póki co planuję kolejne spotkanie z pewną Polką, która ze swoim Palestyńskim mężem od lat mieszka gdzieś w Dahie,.Zamierzam też niebawem odkryć ormiańską kuchnię.

środa, 11 marca 2009

zmienil sie smak frytek w La Tabkha i zmienil mi sie tez punkt widzenia

i samopoczucie. Ostatnio zrobilo mi sie tu, w moim bejrudzkim życiu bardzo dobrze. Jakby tak znajomo bardziej, u siebie, wygodniej i pewniej. Pewnie sinusoida samopoczucia w nieswoim kraju to stan na stale wpisany w życie cudzoziemca, pewnie nie jestem w swoich odczuciach odosobniona. Po prawie 10 miesiącach życia tu zaczynam dopiero powoli nabierać dystansu. Do siebie, do mojego zycia tu, do Libanu. Po pierwszym okresie euforii, a potem paśmie trudności, porażek w temacie pracy, nagłego nadmiaru czasu, a przede wszystkim PORAŻAJĄCEGO poczucia, że tak o to, tu i teraz stoję i mogę i muszę wziąć życie w swoje ręcę. Po latach życia w rutynie codziennych "muszę" muszę iść na wyklad, muszę zrobić kolejny materiał w tym tygodniu, tym razem w Koninie, często na nieinteresujący mnie albo gorzej totalnie absurdalny temat, co robić jednak "muszę", nagle nie muszę. Mogę zrobić co chcę. I to się okazało ogromnym trudem i wyzwaniem. I lekcją, że o to, o dziwo łatwiej jest żyć w kieracie codzienności, która męczy, w której często to ktoś inny pociąga za sznurki i wyznacza zadania i latwiej jest tej codzienności nie znosić niż wziąć życie w swoje ręce. Tak po całości. Do tego doszedł szok, że teraz to już nie podróżowanie, że teraz to ja tu żyje, mieszkam, to jest mój nowy dom, bez bliskich ludzi, w totalnie innym świecie, niezrozumiałym , często absurdalnym, czasem zamkniętym. Mocując się z językiem, którego nauka idzie jak po grudzie, bo każde słówko trzeba skojarzyć z trzema innymi, albo i jakąś sytuacją bo spamiętać inaczej się nie da. A jak się uda spamiętać to nie można wymówic.
I tak. Po trudnym czasie, jakoś tak pomału, w dużym stopniu za sprawą Krogulca i jej wizyty tutaj, która pozwoliła mi spojrzeć na siebie i moje życie tu cudzymi oczami. Poza tym szkola daje mi energie, to że umiem się wytargować i zawalczyć o swoje, albo przeklnąć kierowcę taksówki, to wszystko sprawia, że jest łatwiej, bardziej swojsko i pewniej. No i piszę ostatnio, to dzięki zainteresowaniu moim byciem tu Kwaska. No i dobrze jakoś tak. I doceniam bycie tak daleko od stresu, ktory do niedawna spinał wszystkie mięśnie i z daleka od KRYZYSU. dobrze mi. mam czas. na myślenie, na naukę, na patrzenie, na fotografowanie. mam czas.

wspólna wystawa z Krogulcem na facebooku


Rusza w piatek. Nasz mały projekt.

a w libańskim "Zamku" było tak

Wizyta w Ministerstwie Edukacji zrobiła wrażenie historii żywcem wyjętej ze świata Kafki. Miejsce nie zaskoczyło mnie tak, jak by mogło, a to dlatego, że dzień wcześniej Roody spędzil- dosłownie- cały dzień robiąc przysługę koledze i pomagając mu zarejestrować samochód- z niejasnych dla mnie powodów- na jego nazwisko. W dużym skrócie historia wyglądała tak, że R. i Z. biegali od biurka do biurka, na parking i z powrotem do biurka, sugestywnie nakłaniani przez coraz to kolejnych pracownikow urzedu do dania im w łapę w celu przyśpieszenia i zakonczenia z sukcesem procedury rejestracji. Po zainkasowaniu czasem 3 dolarow czasem 10 znikali w gąszczu pięter, biurek i stosów papierów, a za nimi pojawiali sie nowi. 100$ zostało poświęconych dla dobra akcji, ktora niestety zakonczyla się porażką i informacją, że niestety, ale samochód w czasie sprzedazy nie nalezal do poprzedniego wlasciciela, bo byl juz w tym czasie wlasnoscia banku, ktory zajal go w zwiazku z kredytowylmi zaleglosciami jego posiadacza. W oparciu o mroczne doswiadczenie R, szłam do ME gotowa ujrzec kilka absurdow. I nie było inaczej. Zaczelo sie od tego, ze ministerstwo ulokowane jest w wiezowcu i sowicie opancerzone- bramki, wykrywacze metali itd. Przebijamy sie przez nie. Moja sprawa pietro 3. Niestety, przycisk w windzie z numerem 3 nie dziala- w windzie kamery, na kolejnych poziomach pelno ochrony- z pokerową twarzą jedziem na 4 i schodzimy pietro nizej. A tu. Ogromna przestrzen pustki. Wielkie puste przestrzenie i "niby" zagospodarowane pokoje, pootwierane na oścież, z biurkiem i telefonem ,przypalona paierosem kanapa i krzeslem. Idziemy, dlugie korytarze, puste pokoje, szukamy czesci "zaludnionej", docierami, jest pokoj , jest biurki i polki z aktami, jest i skwaszona urzadniczka. Od urzedniczki polskiej rozni sie tym ,ze zamiast siedziec i chowac sie pod sterta akt, grzebie w teczkach stojac w czerwonym plaszczu zapietym na wszystkie guziki , sprawiajac wrazenie gotowej do wyjscia. Wlosy zakryte chusta, wściekle karminowy plaszcz i pioruny z oczu. Odsyla nas do kogos innego. U kogos innego dowiadujemy sie, ze stempla nie dostane, bo pismo jest zle napisane , a szkola musi podac swoj numer rejestracji, a jesli nie jest zarejestrowana- co sie wkrotce okaze- to stempla z oczywistych przyczyn nie bedzie. Odpowiedzi na pytanie jak ma byc sformulowane pismo udzielic nam nie chce. Wracamy do urzedniczki, nadal w zapietym plaszczu na stojaco przeszukuje pozolkle, zżarte czasem papiery. Uswiadamiam sobie, ze ona w tym plaszczu stoi dlatego, ze jest zima, zimno, dogrzewa sie, a nie dlatego, ze sie gdziec wybiera. Nadal zla jak osa nie chce nam powiedziec jak pismo ma byc sformulowane. Podpatrujemy od innego petenta. Przedzieramy sie przez smierdzace i ciemne od dymu papierosowego korytarze i na skroty, przez puste pokoje z przypalonymi kanapami. Wszystko wyglada dosc oblednie, jak z surrealistycznego snu o nadpsutej biurokracji. Wielka prowizorka, jest wielki, lsniacy w sloncu wiezowiec, jest ochrona , nowoczesna srebrzysta winda z kamera, ale zamiast koszy na smieci puste kartony, brudno jakos, zapyziale, smierdzaco i pusto. Libanskie "na niby" i z "wypierdem".

dziś w torino



my

stanęło na wycieczce do Damaszku

zaczęło się niewinnie, zalatwianie przedłużenia wizy, w Security General. Kolejka do bramki wykrywającej metale, przeszukanie torby- rutynowa procedura obowiązująca w każdym centrum handlowym, a czasem i w pojedyńczych sklepach- np. w Zarze- walka o kwitek z nieprzestrzegającymi kolejki- pcham się i ja, drugie pietro i niby wszystko gładko idzie, a tu niespodzianka....potrzebna jest kserokopa paszportu. Pytam pana w mundurze przyjmującego petentów, gdzie ksero, pan zagląda w moje papiery ze szkoły i się zaczyna: z tym papierem, to musisz pojsc do Alego Jakiegostam na pierwsze pietro, on musi stwierdzić czy taki papier możemy przyjąć. Na pierwszym pietrze do Alego gigantyczna kolejka, nic, stoję. Wreszcie inny mundurowy wola mnie do siebie, sprawdza papiery, radzi się innego, mysli, drapie sie po glowie i odpowiada w szybkim arabskim co muszę zrobić. Łapię pierwsze zdanie. Tłumaczę mu, że w szkole jestem na poziomie jednym z podstawowych, wiec, żeby jednak mowil do mnie po angielsku. Tłumaczy zatem, równoczesnie zalatwiając sprawy dwóch innych petentow, ktorzy wciskaja sie przed moja twarz i machaja papierami, ze musze isc na drugie pietro do komendanta. Odpowiadam, ze wlasnie przyszlam z drugiego pietra na pierwsze, odeslana z drugiego na pierwsze. Mówi, że trudno muszę iść do komendanta jakiegos tam. Pytam na drugim pietrze przypadkowego mundurowego o droge do komendanta. Wskazuje mi sztywnego wojskowego za biurkim interesujac sie przy tym moimi papierami. Pyta czy mam zdjecie? Jakie zdjecie? Potrzebne jest zdjecie i znika za drzwiami. Petent obok mnie spogląda na mnie z politowaniem i mowi, ze to oczywiste, ze potrzebne jest zdjecie. "Ale ja chcę tylko przedłużyć wizę"!- mundurowy wraca, petend sie wyrywa, "ale ona chce tylko przedluzyc wize", ja potakuje. Mundurowy mowi, ze pismo ze szkoly jest zle bo nie ma terminu kiedy skoncze szkole. Tlumacze mu, ze ja do tej szkoly to moge chodzic i chodzic bez konca i sama decydyje, kiedy skoncze. Upiera sie, ze potrzebny jest termin i stempel z ministerstwa edukacji. tlumacze, ze stempla nie dostalam, bo szkola nie figuruje w rejestrze szkol, funkcjonuje jaki prywatna firma ( wiem co mowie, wizytowalam wczesniej ministerswo edukacji, opisze potem), skonfudowany zasiega rady kolegi, kolega upiera sie przy stemplu. mowie, ze stempla nie ma i nie bedzie. nie moga mi przedluzyc wizy. dobrze, - mowie- czy w takim razie moge dostac nowa? nie.nie moge. skonczyla sie waznosc mojej wizy, musze opuscic kraj. nie moge- zaczynam sie niecirpliwic- bo nie mam wizy, ( kilka dni temu zmienilo sie prawo, dotychczas, mozna bylo LEGALNIE przebywac miesiac na przeterminowanej wizie. ) znajoma zawrocili z granicy, musiala przyjsc do was po stempel. - No tak, - ze spokojem odpowiada mundurowy- musisz najpierw isc tu i tu, dostac stempel zezwalajacy ci na opuszczenie kraju, a potem wyjechac i wrocic. ... i taka to historia. NADAL BEZ STEMPLA JESTEM. w przyszlym tygodniu "nchalla" mam nadzieje, stempel, wycieczka do Damaszku i z powrotem.

wtorek, 10 marca 2009

zdjęcie R., które lubię

przed wizytą w jednym z tych miejsc, które rządzą się własnymi prawami, a raczej rządzą się bez praw

Jest takie słowo w języku arabskim, a może tylko libańskim, bo język ten uproszczony, zfrancurzony słabo przypomina klasyczna fushę ze swoim "bonjourak", w kazdym razie jest takie słowo 2anuun, ktore oznacza prawo, zasadę. Słowo, które nie ma swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie ma prawa w przestrzeni "drogowej", o której pisałam już nie raz, dodam tylko dygresję, że bardzo bym chciała zrozumieć, z całych sił pragnę zrozumieć po co, ale to po co, na małym rozwidleniu ulicy dochodzącej do Gemmaizeh, niedawno zainstalowano światła drogowe. Światła lśnią nowościa i schematycznie zmieniają aktywne kolory, tylko po co, skoro nikt ani na Gemmeizeh ani na zadnej innej ulicy miasta, nigdy wczesniej i pewnie nigdy po tym, dlugo po tym gdy nowe swiatla zeżre rdza, nikt nigdy swiatel drogowych respektowac nie bedzie. kierowcy bez zmruzenia oka ignoruja wiec i te, nowe swiatla. Osowiali od spalin i wyziewow starych autobusow policjanci, stoja na każdym większym skrzyżowaniu i kieruja ruchem, mimo obecnosci swiatel, bo inaczej miasto by stanelo, Libanczyk Libanczykowi nie odpusci i go w ruchu miejskim na pewno nie przepusci. Mało tego, kto bezczelniej prowadzi ten wygrywa. Nieważne. Nie ma tu 2anuun. Nie ma 2anun w polityce, to wiadomo. Kazdy kto jest na stolku, sprzedaje panstwowe ziemie i budynki jak szybko tylko moze, zeby upchac sobie kieszen, bo przeciez emerytury w tym kraju nie istnieją więc trzeba sobie jakoś zapewnić spokojną starość, albo do śmierci doić dzieci. A inwestorzy robia pstryk i stuletnie budynki znikaja w mgnieniu oka z wszystkich okolic. pstryk.pstryk. Dziedzictwo? Kasa się liczy, doraźny zysk. 2anuun nie ma nigdzie, kolega bez prawa jazdy zatrzymany przez policję za kółkiem samochodu schowal sie troche w ramionach, policjant sie specjalnie jednak tym nie przejął, powiedział tylko, żeby uważal jak jeździ, skoro nie ma prawa jazdy. A jutro idę do miejsca, królestwa braku 2anuun mianowicie Security General, w celu przedłużenia wizy. Miejsce strzeżone niczym twierdza, polskie ministerstwo obrony chyba jest najlepszym jego odpowiednikiem w strukturze panstwowej. W twierdzy pracują wyłącznie umundurowani przedstawiciele armii, szarak musi przejść przez wykrywacze metali, oddać w zastaw swój telefon, tylko po to , żeby wypełnić wniosek o przedłużenie wizy. Ostatnim razem mi się nie udalo. Mimo, że taktycznie stanęłam w kolejce do wydawalo mi sie milszego w swej aparycji przedstawiciela armii libanskiej, mimo, ze udalo mi sie unieszkodliwic wpychającą się w kolejkę sprytną babę ( nie licz , ze zrobisz w konia Polkę więcej niż jeden raz), poległam. Milszy oficer okazał się mięczakiem pytającym o radę starszego kolegę po fachu, niemiłego dla odmiany. A ten, ewidentnie, na poczekaniu tworzył w glowie, specjalnie dla mnie prawo i reguły przedłużania wizy. Myślałam, że mnie szlag jasny trafi. Wymyślił, że muszę przedstawić papier ze szkoly, co nie bylo by problemem, zarządał jednak jeszcze stempelka z ministerstwa edukacji. A to kosztowało mnie sporo wysylku, doświadczenia na miarę "Zamku" Kafki a ostatecznie porażki. Ale o tym innym razem. O zamku z koszmarnego snu Franca Kafki.

poniedziałek, 9 marca 2009

z cyklu niezłapane: baba za babą

Na Hamrze, w dzielnicy, która zdaje sie być kosmopolitycznym, biznesowym i handlowym centrum miasta, zatłoczonym bogatymi żonami biznesmenow, biznesmenami, turystkami z naftowych krajów, które parkują wielkie jeepy na srodku ulicy i zostawiają je tak, na światłach awaryjnych, żeby szybciutko wyskoczyć i zrobić zakupy w jednym z butikow haute couture dla wyjątkowych, znudzonych, obrzydliwie przy tym bogatych kobiet, wlasnie tam najlatwiej znalesc pociągnięte grubą kreską, spoleczne sprzecznosci. I tak, przegapilam obiektywem taka oto scene. Tuż przede mną, wąskim chodnikiem, gęsiego szly równym tempem trzy kobiety, jedna za drugą, przed drugą trzecia. Pierwsza, w zakrywającym skrzętnie głowę i ciało czarnym okryciu, prawdopodobnie libańska szyitka, albo turystka. Za nią, na wysokich obcasach, w buzujących kolorami bluzce , czanych spodniach i barwnym hiżabie zakrywajacym włosy, typowa mieszkanka Hamry, za ktorą szybkim krokiem podążała trochę młodsza, farbowana na blond w ubraniu pozwalającym bezbłędnie określić wszystkie wymiary jej ciała, ostatnia w kolejnoci, ale rownie dobrze reprezentująca swoj typ mieszkanka Bejrutu.

9 miesiecy temu






pod koniec maja ubieglego roku urzadzilismy wielkie obżarstwo na naszym solidnych rozmiarow balkonie. wczoraj, nagle, zupelnie nieplanowanie wydarzenie sie powtorzylo. bylo baaardzo milo. od wczoraj peka mni glowa.

"Bejrut kobiet"




tekst o kobietach, ktore lamia libanskie stereotypy. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać, wrzucam link:
http://www.repka.pl/Czytelnia/Inne/Bejrut-Kobiet.aspx

sobota, 7 marca 2009

a gdy lato przyjdzie już na dobre

wtedy Bejrudczycy będą rozmawiać i planować tylko jedno: plażowanie. Naprawdę, lato sprowadza się tu do plażowania i planowania kolejnego plażowania. powstają przy tym dwa bloki: zwolenników plaż na południe od Bejrutu i zwolenników plaż na północ od Bejrutu. Ich preferencje w tym temacie często nie pozostają bez związku z wymiarem religijnym. Na północy przeważają w liczbach chrzescijanie na poludniu muzulmanie. Brzmi to zupelnie niewiarygodnie, ale coraz bardziej utwierdzam sie w przekonaniu, ze tak wlasnie jest. Moja kolezanka pojechala dzis plazowac. Ja sie jeszcze wstrzymam, ostatecznie niebawrm bedzie to jedyna rozrywka, a czesto i koniecznosc.

pierwszego dnia lata w Bejrucie


, originally uploaded by mikaton.

na bejrudzkim deptaku nad brzegiem morza wypilam sok z pomaranczy, ktore sprzedawca wydusza wielka metalowa wyciskarką. popatrzylam na ludzi, a potem zjadlam pierwsze w tym sezonie najlepsze w miescie buzah- lody na bliss street.

przedwczoraj skonczyla sie zima wczoraj przyszlo lato




nagle. po deszczowej grzmiacej i blyskajacej sie nocy nie przyszedl burzowy dzien. Zimowe burze ciągną sie tutaj długimi tygodniami, nocami i dniami. wydaje ci sie, ze ktos zapomnial zakrecic kurek. leje i leje, a ziemia wygladniala po miesiacach suszy chelpie hektolitry wody z niepohamowaniem dziecka. osobiscie zima kojarzy mi sie jeszcze z cieknacym dachem i zielona szmatą do podłogi, ktora miala za zadanie tamowac powodz. zima zostawila w glowie pamięc o nieznanej dotad wilgoci, ktora pojawia sie mokrym sladem na ubraniach w szafie, recznikach i poscieli. pierwsza zima w Libanie byla dlugimi wieczorami w scisnieciu na kanapie obok subii, ktora buchala zywym ogniem i ktora wzbudzala glebokie niezadowolenie naszej sasiadki, od jakiegos czasu burczacej "bonjour" i "keefik" nie czekajac nawet na krotka, formalna odpowiedz, ze "dobrze". zima to herbata z duzymi kawalkami cynamonu, ktory resztka zalosnie spoglada dzis na mnie ze sloika, jakby na znak, ze jego sezon wlasnie sie definitywnie skonczyl. Od wczoraj mamy lato. Za moment grube wielkie peczki miety pojawia sie w kazdej piekarni, garsciami wyladuje w kazdej kanapce, razem z soczystymi pomidorami i kruchymi ogorkami. przyjdzie czas truskawek, avokado, sniadan i kolacji na balkonie. turkusu morza za oknem. namolnego kota sasiadow, ktory podczas naszej nieobecnosci obsikuje dom. czas nocnej goraczki i dziennego piekła. dlugich wieczorow ze swiecami i znajomymi pod rozgwiezdzonym niebem. czas lemoniady, ktora R. przyrzadza zgodnie z przepisem swojego ojca.

piątek, 6 marca 2009

zdjecia w głowie

myślę o nich i żałośnie nad nimi ubolewam. nad straconymi ujęciami, który umknęly przed spustem migawki, albo dla uchwycenia których zabrakło mi odwagi. moze to jest kwestia wprawy, nie pozwolenia kadrom wymknąć się. może czegoś innego, co powtrzymuje przed ingerencją w chwilę, ingerencję dzwiękiem rozdzierającym ciszę na pół.
wszystkie te stracone kadry zamierzam zebrać, ubrać w słowa i ścisnąć w jeden pęczek.

wczoraj przechodziłam przez downtown, nowe, "na niby" stare miasto, fikcja dla turystów i wyobrażenie o tym jak mogłoby być pięknie, czysto i w jednym rzędzie. W rzeczywistości dzielnica jedynie podkreśla i manifestuje to, jak Bejrut nie wygląda i czym nie jest. Jedyne w czym ta część miasta nie rozni sie od innych dzielnic to to, ze wygląda jak permanentny plac budowy. Gdzieś tam, około południa, obok wznoszącego się do nieba kolejnego, szklanego budynku, na chodniku, w rządku leżą czerwone i żółte kaski rozżarzone upałemi i zaskoczone siłą marcowego słońca. Robotnicy w przerwie jedzą kanapki i lubieżnie łypią okiem na absolutnie niedostępne dla nich kobiet z biurowców pachnące Chanel. W niewielkim oddaleniu od nich, pomiędzy dwoma szklanymi ścianami, jeden z nich zasloniwszy głowe arabską, czerwono- bialą chustą stoi na baczność, wyprostowany niczym struna. Przyglądam mu się przez kilka sekund w zawieszeniu chwili. Zaraz potem słyszę melanchlijne zawodzenie z pobliskiego meczetu, zaproszenie na modlitwe. dokładnie w tym samym momencie mezczyzna pada w ukłonie na kolana. Podczas jego chwili sakrum swiat nie zatrzymuje się w miejscu. kierowcy service taxi nie przestają dziko trąbić, ruch pieszych nie zamiera, bogate kobiety nie przestają wydawać pieniedzy w butiku na rogu, a sprzedawca nie przestaje ani na chwile pakowac nowej kolekcji wiosna-lato do lsniacych papierowych toreb.

środa, 4 marca 2009

po dłuższym niebycie







Zostałam poproszona o zdjecia z krotkim komentarzem na temat mojego Bejrutu. O tym jak go widze, ja ajnabiya. cudzoziemka. A widze go dzis tak:
Po długich miesiącach nieznośnego w swoim duszącym upale lata i przeszywającej wilgocią do szpiku kości zimy, Bejrut diametrialnie różni się od tego zapamietanego z pierwszych wrażeń. Kiedyś, wtedy, zachłysnęlam się światłem i wybuchającymi rozkwitem barwami: ulic, sąsiedztw, starych domów i drzew, o których dopiero dużo później pomyślałam, że są tak nieliczne, że mogę je zliczyć na palcach jednej ręki. Byłam wtedy niewinnie niezwruszona wobec zamarlych w korkach samochodow wrzeszczacych niemilosiernie klaksonami, krztusząc sie przy tym własnym smogiem. Teraz halas boli w uszach, tak samo jak innych. Dziś myślę, że Bejrut to miasto, które przciąga jak żadne inne i jak żadne inne odrzuca swoim chaosem. To najwieksza kumulacja kotów i samochodów przypadajacych na głowę jednego mieszkańca, społecznych kontrastow, sprzecznosci i absurdow. Sytuacji niezrozumialych ani dla przyjezdnych, ani dla jego mieszkancow, sytuacji w których ci ostatni nauczyli sie po prostu “być”. Bejrut rozlany nad morzem, bez dojscia do morza, tak zeby z przyjemnością móc zanurzyc w nim stopy. Miasto o pieknym popoludniowym świetle, które przynosi ukojenie, a któremu towarzyszy gruba, brudna smuga codziennego świeżego ładunku smogu. Miasto prześcigających się kierowców autobusów, rywalizujacych ze soba symboli religijnych, miasto bez listonoszy doreczajacych listy. Miasto barwnie mieszajace kilka swiatow i kultur, obcych sobie ludzi, ktorzy nie znaja sie nawet z widzenia. Miasto sztucznych pieknosci i miasto buzujące naturalnym pieknem mieszkancow, ktorzy starzeją sie z zachwycającą godnością. Otwarte miasto otwartych ludzi na zewnatrz, kamuflujących się w srodku. Ludzi, ktorym miasto przycielo skrzydla. Miasto terazniejszosci i ludzi terazniejszych. przeszlosc sie nie liczy, wiec zzeraja ja buldozery.przyszlosc? bylo by milo, gdyby byla, ale że pewnosci nie ma, nikt nie mysli o niej powaznie.