wtorek, 22 grudnia 2009

zdjecie , ktore powstalo tylko w mojej glowie- ciag dalszy

w tradycyjnej szyickiej dzielnicy, pod wieczor gdy immam nawoluje na wieczorna modlitwe, a nad dzielnica zapada leniwie zmrok dostrzegam ja. siedzi za lada w malym sklepie rybnym oswietlonym jarzeniowkami. jej glowe ciasno otula hizab a z ust wypadaja kleby papierosowego dymu. kilka martwych ryb wokol niej. leza i milcza.

rzeczy, ktore utkwily w glowie

jest zwykle taka scena, moment, do którego sie wraca w myślach długo, często, niewiadomo dlaczego, tak po prostu moment, powraca silnym wspomnieniem.

i znów jestem w samochodzie z Nadine, Georgem i Roodim, w drodze do Beekaa do jednej z lokalnych winnic. Leniwa słoneczna sobota, droga na Stuhre, ktora dobrze znam z wyjazdow do Damaszku. Jest pieknie, slonecznie, zielono, sluchamy muzyki, po drodze postoj w malym sklepie, jemy na miejscu kanapki z hallum, lebneh i akawieh popijamy lebanem. uff, jak bardzo tesknilam za tymi smakami. starszy , pelen wdzieku pan nabija ceny na starodawna kase i usmiecha sie lekko i mowi na zdrowie. a potem dalej muzyka i wielka dolina, ktora slynie z winnic, rolnictwa i plantacji haszyszu. po drodze mijamy grupe nomadow, zywa skamielina przeszlosci, klan mieszkajacy w tymczasowo ukleconych namiotach- wyobrazam sobie jak musza sie czuc, budzac sie co rano otoczeni z czterech stron gorami. zatrzymujemy sie gdzies, na srodku drogi, i biegniemy przed siebie, twarza w twarz z gorami. wolnosc, czysta wolnosc. gdzies tam, gdzies bez nazwy spotykamy przypadkiem znajomych z Torino, tak po prostu, wiec znow zatrzymujemy -tak jak oni- samochod na srodku drogi i rozmawiamy. ona w skapym sweterku pomaranczowo-rozowym w kontrascie z ciemna karnacja i czarnymi oczami wyglada olsniewajaco.

niedziela, 20 grudnia 2009

z perspektywy 5 godzin stad

Przez dlugi czas intensywnie zastanawialam sie nad tym, czy bede w stanie powrocic do Bejrutu, mimo i poprzez stale obecne poczucie straty i niedokonczenia. czas uplywa,przecieka gdzies a ja nie nabieram jakos szczegolnie dystansu do tego miasta i chyba, wrecz odwrotnie narasta we mnie poczucie melancholii i idealizacji zycia w Bejrucie. Po 5 miesiacach -zdecydowalam sie na powrot - tym trudniejszy , ze bardzo krotki.

Podczas tych kilku dni usilnie staralam sie zliczyc zmiany i obserwowac rzeczy, ktore pozostaly niezmienione.

Czas w Bejrucie mierzy sie nowymi wysokosciowcami i zburzonymi domami, a tempo zycia odmierza rytm powstawania kolejnych pieter zimnych biurowcow stawianych szybko i bezwzglednie na cmentarzyskach porzuconych aschrafiyskich domow.

i tak: w moimi sasiedztwie przybylo:
5 pieter wiezowca,
1 nowy plac budowy, ktory pozbawil doszczetnie okolice swietego spokoju- o ile kiedykolwiek tam tak naprawde byl-
10 pieter budynku, przytulonego do murow domu mojej przyjaciolki Violen, ktora stracila tym samym intymnosc- jakby zupelnie pomijana przez Libanczykow wartosc- od kiedy co dzien od samego rana napotyka spojrzenia ciekawskich robotnikow otwierajac drzwi balkonowe. Panowie na rusztowaniu spedzaja cale dni i nie udaja zarobienia ani braku zainteresowania zyciem lokatorow sasiedniego budynku. Violen poza intymnoscia stracila jedna trzecia swiatla w mieszkaniu chroniac sie za roletami przed wnikliwoscia spojrzen pochodzaca z placu bodowy.

Mala A, nazywana przez rodzicow i ciocie D "Malushka" dorobila sie:
4 nowych zebow, zaczela chodzic i pokrzykiwac - jakze cenne i wieloznaczeniowe habibi- moj drogi, i baddi b3ad- czyli chce wiecej.

Stary sasiad z budynku vis a vis, nadal pograzony jest w depresji. Od kiedy zamknal swoj sklep z warzywami, sterczy godzinami na balkonie obserwujac leniwe i opustoszale okoliczne zycie. Jak zwykle ubrany w szlafrok, jakby nie mial sily posunac sie o krok dalej w codziennym powracaniu do zycia. Spotykam jego wzrok. Pustka, ktora sie w nim odbija jest tak silna, ze szybko trace sily i odwracam wzrok.

Kilka nowych kotow opanowalo klatke schodowa. Skulone w klebki, czujnie przesypiaja noc na wycieraczkach dokarmiajacych je sasiadow.

Wodka z limonka o 4 popoludniu razy 2 w Torino smakuje mi lepiej niz zwykle. Dla rezydentow tego miejsca, to 3adeh, normalne. Dla mnie ma tym razem szczegolny posmak wolnosci.

poniedziałek, 25 maja 2009

z polski o bejrucie

jestem teraz tu, ale w glowie ciągle Bejrut, kłębowisko nieopisanych jeszcze sytuacji, wrażeń i obrazów, zamierzam jeden po drugim ,kawalek po kawałku porządkować, oddzielać, grupować i opisywać. tyle rzeczy, ktorych nie zdążyłam zrobić. tyle wspomnień zamkniętych w głowie. Dziś babcia opowiedziała mi historię o paprotce doniczkowej. Dorodna paprotka sąsiadki przykłuwała uwagę mojej babci, ktora uwielbia rosliny, a szczegolnie te dobrze się prezentujące. Niedawno, nieoczekiwanie smierć zajrzala do mieszkania obok i paprotka zgodnie z zyczeniem sasiadki przywędrowala do babci. Gdy syn sasiadki sprezentowal jej doniczke z kwiatem babcia jak mówi, poczula radość i ogrmny smutek w tym samym momencie. Poczułam sie tak samo gdy wróciłam do Polski. Emocje na chwilę mnie sparaliżowały.
Dziś rano na poznańskim deptaku minęlam się z człowiekiem z twarzą klauna, wymalowaną białą kredą i kontrastującym czerwonym nosem. W czarnym codziennym ubraniu i papierosem zwisającym z kącika ust, nie wyglądał jakby było mu do śmiechu. Tyle sprzeczności w jednej sekundzie, w krótkim obrazie. Podobnie dzieje się teraz w mojej głowie.

piątek, 24 kwietnia 2009

Staruszka, ktora zbiera papierową przeszłość

Jest w filmie Nadine Labaki “Karmel” ( Sukkar banat), postać staruszki Lily, ( grana przez debiutantkę, odrobinę szaloną Azizę, którą poznałam podczas swojej podróży do Libanu, dawno temu, a może nie tak dawno temu). Pamiętam, Hanan, asystentka reżyserki opowiadała nam wtedy, że osiemdziesięciokilkuletnia swieża aktorka, miewala problemy z rozróżnieniem światów, filmowego od rzeczywistego. I tak, zdarzyło sie, ze zdecydowanie odmówiła wypowiedzenia kwestii, skierowanej do swojej filmowej siostry. Placząc i uderzajac w drzwi miala powiedziec jej, ze ja kocha, odmawiala, bo -jak mowila- wcale jej nie lubi. Jej postać, to staruszka, zyjaca w swiecie przeszlosci i wspomnien, ktora cale dnie spedza zbierajac fruwajace po Aschrafieh papiery, slady wspomnień. Zdarza się jej prosić kogos, zeby podal jej lezacyc na ulicy papier. Stojąc na na balkonie, spuszcza wtedy w dol koszyk na sznurku i kolekcjonuje smieci, ktore sa w jej wyborazni listami od ukochanego -o ile dobrze pamietam filmową historie- ktore nigdy do niej nie dotarly. Aziza, mieszka niedaleko mojego domu, tuz na koncu Gemmaizeh. Wiedziałam jednak, że gdzies w okolicy mieszka tez kobieta, ktora jest pierwowzorem jej roli.

Wczoraj, w porannym swietle przechodzilam ta wlasnie ulica, manoushi z serem hallum w rece , zapijane lebanem i w pewnej chwili, na wielkim balkonie, cudzie sprzed co najmniej stu lat, ktory cudem jest tym wiekszym, ze udalo mu sie w Bejrucie oprzec zburzeniu, na tym wlasnie balkonie ujrzalam dlugowlosa staruszke trzymającą w rece sznurek, ktory dwa pietra nizej konczyl sie petla na koszyku. Mowila cos do mnie i wskazywala palcem papiery fruwajace naokolo mnie. W pierwszej chwili nie dotarlo do mnie, co sie wlasnie dzieje, szczegolnie, ze w tym samym czasie z kafejki obok wyskoczyl Raja pokrzykujac moje imie i zapraszajac na kawe. Zapytalam sie go, co staruszka mowi i dopiero w tamtej chwili dotarlo do mnie kim ona jest. Zdusilo mi gardlo, bo przeciez to Karmel byl powodem pierwszej podrozy do Bejrutu, i teraz gdy sie z nim zegnam, fikcja filmowa zamienia sie w rzeczywistosc i dotyka mnie swoim palcem. Gdy doszlam do siebie, chcialam wrocic pod balkon i zrobic jej zdjecie, zeby wam ja pokazac, ale proba zakonczyla sie klotnia z jakims starszym mezczyzna, ktory dostal furii, gdy zobaczyl aparat. Trafil na moment, ze nie pozostalam mu dluzna, wiec klocicilsmy sie, on mieszajac arabski i francuski, ja angielski z arabskim. koniec koncow odeszlam z niczym, ale nie pozwolilam mu sie skrzyczec.
Tak czy owak, życie jest pelne małych cudów.

środa, 22 kwietnia 2009

Nanou



kiedys opisze jej japońskie przygody

bar L'Osteria






z serii spotkań dziwnych





Od rana ciąg przyjemnych przypadków. Rano w drodze do piekarni na G, tuż na narożniku, ktorego sciana wylożona jest lustrem zobaczylam spokojną i silną twarz dziewczyny o afrykanskich rysach, ujrzalam ją podwojnie, wraz z lustrzanym odbiciem. Zapytalam się czy mogę ją sfotografowac, w tym samym momwncie kiedy zza rogu wyłonił się autobus. Mialam 15 sekund czasu, w ciagu ktorego zdazylam zrobic kilka zdjec, podziekowac i niespodziewanie z nia usciskac, niesamowity przepływ pozytywnej energii. Potem się okazalo, że Szymon, mieszkal z nia w tym samym momencie. Wydala mi sie bardzo silna, a teraz juz wiem, ze przez kilka lat pracowala w Libanie po przyjezdzie z Etiopii jako służąca, a życie służących w Bejrucie do latwych nie nalezy. Hm, spróbuję ją jeszcze kiedyś sfotografować. Trochę później kolejne spotkanie. Robiąc zdjęcie kanapy, krzeasła bez nogi i gry światel, w drzwiach starego domu pojawila się tleniona blondynka w czerwonym, oldschoolowym dresie Addidasa i zapytala się mnie po arabsku czego chcę. Od słowa do słowa i już, pilam nescafe w kubku, po bozemu, po wschodnioeuropejsku, z nową rumuńską znajomą i ją teściową pieszczotliwie nazywaną przez nią Teta, czyli babcia. siedzimy przed domem, Teta masuje kości, a M. od roku zaślubiona libanczykowi, odpala kolejnego papierosa i wskazuje palcem zaparkowane Audii TT i nowego Mercedesa. Mowi, ze należą do jej męża, wraz z samochodem numer trzy, ale ona z nich nie korzysta, wlasciwie to wcale nie rusza się z domu bez swojego ukochanego. pali papierosy i rozmawia z Tetą. Zapewnia, ze nie ma z tym problemu, w sensie z nic nie robieniem. Opowiada mi o Drakuli. Popijam nescafe i sie dziwię.

małe rzeczy



Wiedząc już, że całkiem niebawem Bejrut nie bedzie już dłużej moim codziennym światem, kolekcjonuję wrażenia moje ulubione i bardziej niż zwykle je doceniam.Jakby jutra miało nie być, cieszę się jak dziecko prostymi wrażeniami, siedzeniem w nowym barze T. i S., sluchaniem tam jazzu i bałkańskich rytmów, pracy w próżni z której odessano stres. Cieszę się przypadkowymi spotkaniami znajomych. Nowymi, ulicznymi znajomościami. Ulubionym manoushi z bułgarskim serem i kolendrą w ulubionej piekarni na Gemmaizeh, przyrządzonym tak jak lubie, na cienkim cieście, dobrze wypieczonym. cieszę się, bo potrafię sobie taką przyjemność zamówić po arabsku, z wszystkimi niezbednymi detalam i nuansami:) cieszy mnie znajomy smak i rzucone na dowidzenia przez piekarza Allah maik, "Bog z tobą". cieszy mnie to wszystko.

wtorek, 21 kwietnia 2009

dokumentacja wiosny




expo najnowszych trendow militarnych

I tak oto, żyjąc w kraju egzotycznym, człowiek się nieustannie uczy i nadziwić sie rzeczywistości nie może. Dzis w newsach Future TV pojawiła się relacja z targów militarnych w Bejrucie. Najnowsze trendy broni osobistej, lsniacych pistoletów, które z pewnoscia warto w domu mieć, kamizelek kuloodpornych, mudurów a nawet i czolgow, w proponowanych na ten sezon odcieniach ciemnego piasku, z napisem : JORDAN, być może jest to wskazówka gdzie warto i modnie jest walczyć w sezonie 2009/2010. Dziwne.

Sklep z warzywami

Mam swój ulubiony sklep z warzywami, tuz na początku Mar Mikhael , a na Końcu Gemmaizeh. Tuz obok swojej nowej cafe, którą dwa dni temu otworzyli nieoficjalnie, a wczoraj juz oficjalnie moi znajomi. To jest chyba dość powszechne, że gdy się chce człowiek poczuć jak w domu szuka swoich miejsc i buduje sobie emocjonalną mapę miasta, zaznaczając nie niej miejsca specjalne, rhar shikil, absolutnie wyjątkowe, w których człowiek czuje się rozpoznawany czyli wyeksponowany z szarej anonimowości. Poza Torino, które czasem jest moim miejscem, a czasem wcale nie, mam swój warzywniak. Znam jego tryb oddychania, wiem kiedy przyjezdna dostawa swiezych cukinii, baklazanow, których ciągle nie potrafię przyrzadzac, swiezej rukoli i kolendry. Godzina dziesiąta, piętnasta i dziewiętnasta. Trzeba być na czas i trzeba się spieszyć, bo lokalni staruszkowie, sa zwykle bardzo punktualni i warzywa znikają w mgnieniu oka, w okrzykach, bonjour and merci, posrod pekow bananów rozwieszonych bujnie na hakach. Czuje sie tam u siebie, wymieniając grzecznościowe zdanka z wlascicielem podczas pakowania silnie pachnącej mięty i zielonej fasoli. O wlascielu mówimy, ze jest Syryjczykiem, chociaż nikt z nas nie wie tego na pewno. Wydawało mi się, ze o pochodzeniu charyzmatycznego sprzedawcy warzyw wspomniał mi Szymon, ale ten twierdzi, ze dowiedział się tego ode mnie. Byc moze zatem jest Syryjczykiem, a być moze nie. Ma jasna cerę i niebieskie oczy i nie wygląda mi wcale na obywatela sąsiedniego kraju, ale Szymon jest zdania, ze owszem, wygląda. Nie pytamy, dywagujemy nadal. Wiem (od Szymona), ze na lmiyeh bilmiyeh nie jest chrześcijaninem z Aschrafieh, bo zdarza mu się podczas warzenia marchwi czytac Koran. W każdym razie, “Syryjczyk” bardzo mnie lubi, obdarowuje za każdym razem komplementami, wrzuca do torby gratisowe banany, pomidory albo gumy do zucia, o charakterystycznym lokalnym smaku, którego nie lubię, ale calosc rytuału jest niezwykle przyjemna. Dzis kupiłam pierwszego w sezonie, soczystego melona, za pól ceny, bo nie miałam przy sobie więcej pieniędzy. Byl pyszny i słodki, został zjedzony z Violen i zagryziony serem, przywiezionym przez nia z poludnia Francji. To był dobry dzień.

jeszcze raz o miescie Bejrut



Tanczac w rytmie niesmiertelnych amerykanskich hitów, przyklejeni do wielkiej szyby w barze Charlie, ktoryprzypomina klimatem krakowskie knajpy, ze starym telewizorem wyswietlajacym zapetlone dzielo Chaplina, zastanawialismy sie z Szymonem nad tym, jak szybko zmienia sie czlowiekowi percepcja i jak w gruncie rzeczy latwo jest sie przyzwyczaic do- na pierwszy rzut oka porazajaco roznej od tej do ktorej przywyklismy- rzeczywistosci. Jednak latwo i szybko sie to dzieje, mimo, ze rzeczywistosc wyglada tu czesto kurizalnie: z nosem przy szybie podskakujemy, pijemy "strzaly", przyjmujemy z otwartymi ramionami goscinnosc 23- letniego wspolwlasciciela knajpy, szczesliwca Charliego, posiadajacego poza libanskim rowniez paszport dunski. i tak pijemy i podskakujemy, a za szyba, poltora metra od naszych nosow znudzony, kreci nozka zolnierz z karabinem przerzuconym luzno na ramieniu. i nikt, lacznie z nami nie poswieca tej sytuacyjnej sprzecznosci specjalnej uwagi. doszlismy do wniosku, ze nawet gdyby wskoczyl do Charliego i zaczal wymachiwac w tanecznym amoku swoim kalasznikowem nadal pozostalibysmy mniej lub bardziej niezwruszeni tym widokiem. Bo to jest przeciez miasto sprzecznosci, o ktorych nie da sie zapomniec. Miasto, ktore sie kocha i ktore sie nienawidzi, w jednym i tym samym momencie, co powtarzaja zgodnie wszyscy moi przyjaciele, w calej swej roznorodnosci, przyjaciele w ktorych zylach, poza libanska plynie marokanska, palestynska, grecka, niemiecka, syryjska,francuska, brytyjska i amerykanska krew. Wszyscy oni mysla o Bejrucie podobnie.

wiecej swiąt niż w polskim kalendarzu




Przez dwa tygodnie swietowalismy Wielkanoc. Zakonczyli maronici, zaczeli ortodoksi. I konsekwetnie, wszelkie swiata to dni wolne od pracy dla wszystkich, rownież dla tych, ktorzy zmartychwstaniem Chrystusa malo sie zajmuja. I tak, trzy dni wolne od pracy w zeszlym tygodniu, trzy dni wolne w tym, piekny czas przejezdnych ulic, ciszy i przezroczystego powietrza. Pierwszego plażowania nad ciemnoblękitnym morzem. Dobrze czasem, -poza okresem strzelanin ekspresywnie podkreslajacych roznice niby wyznaniowe- zyc w kraju roznorodnym religijnie czego zupelnie nie potrafia dostrzec Libańczycy.

Osobiscie tylko raz jeden jedyny zdarzylo mi sie kulturowego tygla nie docenic, gdy wazna paczka wyslana Fedexem nie dotarla na czas do telewizji, bo kurierzy swietowali z Ormianami, mimo, ze siedziba kurierskiej firmy znaduje sie w centrum chrzescijanskiego Aschrafeh, na placu Sassine i raczej wsrod pracownikow nie ma zbyt wielu przedstawicieli tej mniejszosci. Nieważne, biuro solidarnie celebrowalo swieto Ormian wylaczajac sie tego dnia z rytmu pracy, a to kosztowalo mnie wtedy duzo stresu.

Apropos Wielkanocy, w zalaczniku, kilka zdjec ze zwienczonego sukcesem sniadania swiatecznego. Z niejasnych dla mnie osobiscie powodow rzucilismy sie z Szymonem w wielkosobotni wir pracy, przyrzadzajac salatki, pieczenie, nadziewane kurczaki i wielkanocne jaja. I zupelnie niechcacy wynajmowany przez Szymona i Zahera libanski dom nagle zapachnial znajomo, a potem i wizualnie wydal nam sie bardzo znajomy,troche jak taki dom cioci Basi, albo cioci Stasi na przyklad.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

wywiad z Olfat, doczekal sie publikacji


jesli macie ochote poczytać o palestynskiej silnej kobiecie:

środa, 8 kwietnia 2009

7 kwietnia w Jbel




Jaruzelski czy Wałęsa?

Przypomniała mi się niedawna rozmowa z hinduskim barze w Daurze, imigranckiej dzielnicy, która podczas niedzieli, jedynego dnia wolnego od pracy - trzesie sie w posadach od enegetycznego tlumu , ktory robi zakupy w sklepach z produktami z Indii i Srilanki, jada w barach rodzime curry i samosy, kupuje sari i oddaje sie pogaduszkom w cieplym popoludniowym swietle niedzielnego dnia. I nagle w tej rzeczywistosci my: jasnowłosy Szymon i ja. Trudno nam sie w duecie nie rzucać w oczy, ale zostajemy w barze na pietrze przyjeci nie z nieufnością, a po krolewsku. Zaproszono nas do kuchni, gdzie moglismy zajrzeć w garnki i popróbować jedzenia, ktore akurat slabo wyglądem przypominalo to z baru hinduskiego na Nowogrodzkiej. Smakowało też gorzej, ale i tak było super. Zamiast mango lassi pepsi, trudno. Szybko zostaliśmy wciągnięci w pogawędkę przez klientow baru i szybko stalo sie jasne, że jesteśmy z Polski ( chociaz zona naszego rozmowcy , obywatelka Sri-lanki, typowała, że pochodzę z Chin ), Dwoch panow, jej wspoltowarzyszy, po upewnieniu sie, ze nie z Chin, a z Polski, obruszyli sie i z pewną emfazą, wypowiedzili : Z EUROPY... W EUROPIE TO MADRZY LUDZIE SĄ, dodali z przekonaniem. Szymon dal wyraz swojemu zwątpieniu w to stwierdzenie, co jednak nie zmienilo chyba specjalnie stanowiska Hindusow. Jeden z nich nagle powiedzial: Gdańsk , a zaraz potem: Wałęsa i upewnil sie, że się nie myli. Ja się odwdzięczyłam pytaniem o oskarowa produkcje Slamdog Milionere, powiedzili, ze bardzo im się podobał. Dorzuciłam ,że bardzo lubię ich jedzenie. I wtedy jeden z naszych rozmowcow, ze swietnym brytyjskim akcentem, którego nie popsuł 20-letni pobyt w Libanie, zapytal: A kto był lepszy, Jaruzelski czy Wałęsa? Zdumienie na polskich twarzach. Nie spodziewałam się, że przypadkowo poznany w barze czlowiek, oddalony od polskiej historii i polityki o lata świetlne może zadać tego rodzaju pytanie. Kilka dni póżniej kierowca taksowki, zapytal mnie: A skąd jesteś, z Warszawy czy z Poznania? Ponownie zdębiałam. Więc jednak jesteśmy proszę państwa znani w świecie.

Khulud ze Jbel





Khulud ma 14 lat, codziennie do turystycznego, Jbel-słynącego z rzymskich ruin- przyjeżdza z północy, z miasta Tripoli. Poznałyśmy się na miejscowym nadmorskim deptaku. Uratowala mnie przed zlodziejskimi zapedami starszego pana, ktory przysiadl obok mnie. Naiwnie przekonanan o dobrych zamiarach starszego czlowieka, spragnionego jak sadzilam towarzystwa nie zwazalam uwagi na to, ze jego reka wedruje coraz blizej mojej otwartej torebki. Khulud mnie ostrzegla i tak sie poznalysmy. Zjadlysmy razem swarme i popatrzylysmy na morze. Khulud ma duzo czasu, bo do szkoly nie chodzi. Codziennie od 10 do 15 kreci sie w okolicy morskiego deptaka i turystycznego souku. Zna sprzedawców pamiątek fenicjanskich i wlascicieli łodzi spacerowych. Zarabia na siebie, 5-ciorgo rodzenstwa i mame zebrząc. Mowi o sobie, że jest silna i samotna.Bardzo bym chciała poznać bliżej jej historię, moje możliwości językowe nie pozwoliły mi na zbyt głęboki wywiad. Zobaczymy.

niedziela, 22 marca 2009

targi pracy w niedzielne popoludnie

po spedzeniu kilku godzin pieknego slonecznego popoludnia w Torino, konczac wywiady ze znajomymi Dunkami do atykulu na temat Bejrutu, zachciało mi się pójść nad morze. Żeby jednak uniknąc niedzilnych korkow na nadmorskim deptaku, smrodu nargilli i lawirowania miedzy dziecięcymi rowerkami tudzież skuterami wybraliśmy się w okolice portowe. Gdzies po drodze, tuż przed Downtown, stojąc mniej więcej vis a vis Virgin store znalazłam punkt, w ktorym gdy się stanie i powoli zacznie sie obracac wokol wlasnej osi, poza panorama miasta mozna sie doliczyc 14 metalowych żurawi, co mówi sporo na temat rozbudowywania sie B.. Przy odrobinie wyobrazni mozna uslyszec tez muzyke codziennego ulicznego chaosu, klaksonow wymieszanych z odglosem mlotow pneumatycznych pracujacych na placach budowy. W ciągu tygodnia bywa naprawdę Uroczo. Wracajac do spaceru. Milismy szczescie, bo okolice portowe, zazwyczaj sa silnie strzezone tym razem bylo zatloczone cywilami. Okazalo sie, ze w budynku sasiadujacym z portem odbywaja sie targi pracy. Nagle znalezlismy sie w tlumie poszukiwaczy pracy, w raybanach oczywiscie, szpilach, blyszczacych wieczorowym blaskiem kreacjach sciaskajac w dloniach cv, czarnych garniturach, w dloniach cv, czarnych terenowych furach, w ktorych cv. Przeszlo nam przez mysl, ze ci ludzie nie wygladaja jak poszukiwacze pracy z przecietnych wyobrazen. To sa bowiem LIBAŃSCY POSZUKIWACZE PRACY- inna kategoria. Troche porazila tez ich liczba, znak , że Dubaj naprawde cieżko przędzie, podobno to Libanu wraca wielka grupa pracownikow, robiących dotychczac kase w Emiratach, w Libanie wylącznie zajmujacych się ich wydawaniem. I lepiej żeby tak pozostalo. Oczom naszym okazal sie jeszcze obrazek swietnie pokazujacy to jak Bejrutczycy uzaleznieni sa od swoich samochodow i pogardzaja chodzeniem pieszo. Pieszo sie w miescie nie chodzi, dlatego gdy tylko kierowca taksowki namierzy kogos idacego chodnikiem trabi w nieboglosy, do skutku, bo nie moze uwierzyc, ze ktos na niego nie reaguje bo zareagowac nie chce i z własnego wyboru idzie pieszo. Wracajac do lenistwa to pod budynkiem, w ktorym odbywaly sie targi, na wychodzacych czekaly male, reklamowe miejskie samochodziki, napedzane energia sloneczna, ktore ZAWOZILY OPUSZCZAJACYCH IMPREZE NA POBLISKI PARKING, NA KTORYM CZEKALY NA NICH WLASNE SAMOCHODY. O zgrozo! Bejrut nie ma szans oddychac powietrzem, niedlugo na stale zalozymy na twarze maski, bo spacer miejski bedzie grozil zaczadzeniem.

ps. Udalo nam sie znalesc skrawek spokojnego dzis morza, otulonego od strony wybrzeza wzgorzami otaczajacymi Bejrut, znieruchomialymi statkami od strony portu i stara kilkusetletnia latarnia morska. Odkrylismy tez blotniasta wielka przestrzen, z zurawiami i kierowca quadu prujacego wzdluz horyzontu i poznopopoludniowym sloncem, calosc w kolorze piaszczystej pustyni. Niebawem ma wyrosnąc tam miejski park ( nowość w miescie) i centrum rozrywki pod ziemią. Aparatu nie mialam, poza tym pewnie i tak obowiazuje tam, jak w wielu innych miejscach zakaz fotografowania. Opisuje wiec moment, zeby go nie zapomniec.

Bejrut kontra reszta libańskiego świata

Znajomy pochodzący z północy Libanu z Tripoli opowiedział mi anegdotkę, która jeszcze grubszą kreską podkreśliła to, jak bardzo Bejrut różni się od reszty miast i w Libanie i na calym Bliskim Wschodzie. Zaczęło się od tego, że pijąc żubrówkę z sokiem jabłkowym z liściem mięty w Torino zaczęliśmy rozmawiać jak to w Damaszku jest inaczej i że czlowiek sie nie czuje do konca swobodnie i że nie ma gdzie sie zabawić szczególnie porównując Damaszek do Gemmaizeh na ktorej- moze sie czlowiekowi zdawac na jednego mieszkańca Bejrutu przypadają dwa bary wiecznie wypełnione ludźmi, nie tylko w wekendy. Na to moj znajomy, mówi, że poza Bejrutem to jest klęska, w jego mieście Tripoli nie ma knajp, nie mozna kupic sobie piwa i paradowac z nim na ulicy ani w spokoju sobie jointa spalic. ( W bejrucie tez nie mozna, jakos specjalnie demonstracyjnie tego robic, ale nie ma wobec tego zbudowanej atmosfery najwiekszego na swiecie zagrozenia). I dalej opowiedzial, ze jest takie miejsce w Tripoli, w okolicy corniche - deptaku nad morzem gdzie jest kilka barów, ale jego wlasciele sa zastraszani przez lokalnych islamskich radykalow ( miasto w wiekszosci zamieszkale przez sunnitow) , ze jak nie zamkną swoich barów to wylecą one w powietrze. Bomby samochodowe to zdaje sie byc lokalna specjalnosc w temacie rozwiazywania spornych kwestii, metoda ostatnio niuzywana i mam nadzieje, ze tak pozostanie, nschalla.

Agnostykiem? Buddystą może?

Przypomniał mi się fragment "Damaszku", który ostatnio widziałam na scenie w al Medina, jest tam taka scena, w której syryjski hotelowy recepcjonista pyta gościa ze Szkocji o jego wyznanie- chce mu zaproponować przejście się do meczetu w celu poderwania dziewczyn- dialog przebiega mniej więcej tak:
- Jesteś chrześcijanienem- upewnia się.
- Nie, nie jestem-odpowiada Szkot
- Muzułmaninem?
- Nie
- Wyznawcą judaizmu?
- Nie
- To kim?
- Właściwie to jestem agnostykiem- przyparty , niechętnie odpowiada Szkot, jakby przeczuwając, że zostanie niezrozumiany
- Agno co? Buddystą może?
- Po krótkim namyśle Szkot: - chrzescijaninem.

I rzeczywiście tak to mniej więcej wygląda: trzeba być kimś. W tej rzeczywistości permanentych konfliktów politycznych oczywiście, nie relgijnych, politycznych, ale inspirowanych tłem religijnym, a bardziej nawet PRZYNALEZNOSCIA do takiej a nie innej sekty, ludziom zwyczajnie nie mieści się w głowie, że ktoś może się z żadnym systemem religijnym nie utożsamiać. Mało tego, pojęcie agnostyk czy ateista śmierdzi prawdziwym szatanem. no bo jak można żyć bez RELIGII. BEZ TOŻSAMOŚCI.BEZ AUTOIDENTYFIKACJI. Tym własnie religia w Libanie jest. Lokuje cię w pewnej spolecznej szufladce. Daje uziemienie. Własną identyfikację wobec spolecznestwa, kraju i kosmosu. Alianse i wrogow. Media, ktore prawde ci powiedzą. ( przy okazji w Libanie nie ma udawania, że media sa obiektywne i poltycznie neutralne. Jedynego państwowego kanału nie ogląda nikt, a jego siedziba popada w ruinę, wygląda jak budynek przygotowany do zburzenia a nie siedziba ogolnokrajowej TV, reszta kanalow to tuby polityczne ugrupowań politycznych, ktore oczywiscie wywodza sie z grup religijnych.) Szablon życia przynależnosc religijna ci daje i receptę jak żyć. Szanse i możliwosci, w zależnosci od wplywowości twojej wspolnoty religijnej. Więc przyznać się do tego, że to wszystko się odrzuca to gorzej niż przyznać się do opozycyjnej religii, fundamentalizmu i konstruowania bomb. Czasem mam wrażenie, że konflikt "religijny" to dla nich sposob na umocnienie swojego poczucia przynależnosci i stad ten wysyp dewocjonaliow, najsilniej widoczny w starych rewirach chrzecijanskiej Aschrafieh i w ormiańskim Bourj Hammoud, gdzie co krok to mały ołtarzyk tu Maryjka tam Jezus albo ich lokalny Święty. Taksówki, biura , sklepy, czasem tatuaże krzyczące jestem Tym nie Tamtym. W dzielnicach silnie muzułmańskich, okolice Karakondrusu, Sabra czy oczywiście Dahie, tam troche inaczej, zamiast symboli religijnych sa natretne symbole polityczne, wizerunki obecnych przywodcow religijno-politycznych i militarnych , symbole "meczennikow" wysadzonych w powietrze to z ramienia Syrii, to z ramienia Izraela, albo z inicjatywy kogos z wlasnego podworka podajacego sie za kogos innego. W sasiedztwach niczym na wiecu partyjnym , na codzien powiewaja flagi, od razu wiadomo, ktora grupa ma przewage w sasiedztwie. ( na marginesie, symbol Hezbollahu, zielony znak na zoltym tle sprzedaje sie turystycznie jak gorace buleczki, koszulki ze znakiem Partii Boga można dostać w wielu sklepach z pamiatkami- gadżet z wycieczki do Libanu). Jedynym niepolitycznym znakiem islamu czesto obecnym, jest bogato przyozdobione wejscie do domu, albo budynku wiernego, ktory wrocil z pielgrzymki do Mekki.
Religijny świr, nie dotyczy bynajmniej wylacznie starego pokolenia.
Nawet na facebooku pojawiaja sie grupy zakladane przez Libanczykow w stylu. "jestem chrzescijaninem".

Pewnego dnia, nieswiadomie sprowokowana przez mojego sasiada starej daty byc moze stworzylam sobie pierwszego wroga w okolicy, a doszlo do tego tak. Polskie wydanie srody popielcowej. Tego dnia chrzecijanie biegaja po Aschrafieh przez caly dzien z krzyzami z popiolu na czole. Niechcacy zapomnialam o tym koscielnym wydarzeniu, szczegolnie ,ze w Polsce symbolika ta raczej nie wydostaje sie poza kosciol i podczas krotkiej grzecznosciowej rozmowy z sasiadem ,z glupia franc wypalilam: A po ci ten krzyz na czole?
On na to: No jak to po co? Z kosciola, nie idziesz tam dzisiaj?
ja: Nie, nie wybieram się.
On na to: shou?- co? leish la2? dlaczego nie, jak to?
ja: no nie, po prostu, nie jestem specjalnie zainteresowana kosciolem.
On brnal, ja brnelam, przeszla mi przez glowe mysl, ze ta rozmowa nie ma wiekszego sensu i ze raczej nie mam szans przeprac glowy starszego pana, chcialam jednak troche na przekor zaswiecic mu jakas diodę, przekaz , ze sa na swiecie miejsca i narody, w ktorych wyznanie nie odgrywa kluczowej roli w zyciu, a juz na pewno nie w zyciu spolecznym.
Na koniec rozmowy sasiad mial wyraz twarzy, ktory przypominal stan przedzawalowy. Pomyslam, ze pewnie zrujnowalam sobie swoj wizerunek milej dziewczynki z Europy Wschodniej nad ktorym przez kilka miesiecy pracowalam.Trudno, słowo się rzeklo.

piątek, 20 marca 2009

troche Syrii. Damaszek.




Joga i Bejrut??ehhhrrrryyy?yyyyy?

dwie sfery,dwa style zycia po przeciwnej stronie barykady. "odwaga, determinacja i regularnosc" kontra chaos totalny, brak jakiejkolwiek konsekwencji,pogon za blichtrem, wysokim standardem zycia, restauracjami, mercedesami, landroverami itd. Jakby na to nie spojrzec cech wspolnych brak. A jednak joga chociaz w ilosciach sladowych odnalazla sie w Bejrucie, glownie jako odmiana gimnastyki, ale, ale z malym wyjatkiem. Na oko: jakies siedemdziesiat lat, wieku swojego nie zdradza, nie wiem jeszcze czy to oznaka kokieterii, ma pomarszczona twarz, starczego garba i cialo kilkakrotnie bardziej gibkie niz moje. Jest Brytyjka. Wynajmuje mieszkanie na Hamrze, w ktorym prowadzi lekcje jogi inspirowana mistrzem Sri Tirumala Krishnamacharya . Lekcja trwala ponad dwie godziny, wchodzenia w pozycje przeplatane dygresjami, wywiadami na temat tego co jem i gdzie w Bejrucie moge kupic organiczna zywnosc. Bywa szorstka, poprawiajac uczniow i stanowcza. Mądre oczy i ogromna sila. Podczas ostatniej czesci: relaksacji, przy malej indyjskiej lampce nocnej, z brytyjskim akcentem, skurczona tak, ze ma sie wrazenie, ze mozna zamknac ja swobodnie w dloni, czyta fragmenty tekstow swojego mistrza- mysli o tym jak dobrze i szczesliwie zyc. Nie sa specjalnie odkrywcze, mowia o uczciwosci, o zatrzymaniu sie w biegu, o odrzucenie przesadnego materializmu. Czas ten jednak, czas lekcji byl tak mocno oderwany od bejrudzkiej rzeczywistosci, ze zrobil na mnie wrazenie piorunujace. Po zajeciach, wracalysmy razem ciemna pusta ulica, ona: skryta pod warstwami luznych ubran i indyjskich chust wygladala pieknie. Stroj nadal jej dostojnosci i tajemniczosci, z reszta pytana malo o sobie mowi. Wiem tylko tyle, ze mieszka w Bejrucie od lat 70 -tych i ze to tu zaczela praktyke jogi. Zdjecia z Indii zawieszone na scianach "szkoly" dopowiadaja historie. Mieszkanie, na 8 pietrze wiezowca, wygladającego na taki co dobrze pamieta (a szczegolnie chyboczaca sie winda) lata 70 -te- koniec zlotych czasow i poczatki wojny domowej, tam na Hamrze, wyemancypowanej, kosmopolitycznej dzielnicy. Odprowadzila mnie na rog ulicy i uparla sie, ze poczeka ze mna, az zlapie service taxi, potem szybko zniknela mi z oczu. Fascynujaca.

środa, 18 marca 2009

Damaszek tam i tu

Ostatnia podróż do Damaszku, trzecia w przeciągu roku, nie zapisze się szczegolnie w pamieci. Szybko, nerwowo, nie miałam czasu się odprężyc. Ludzie smutniejsi niż w Bejrucie. Biedny kierowca taksowki, ktoremu bylismy winni 2 dolary, a nie mieliśmy drobnych syryjskich funtow zmagał sie z lodowatoscia innych kierowcow, nikt nie chcial rozmienic mu nieszczesnych 500 funtow. Nagle zrobilo mi sie go zal. Sam szorstki w obyciu, nijak nie wzbudzal wspolczucia ani kolegow po fachu ani pracownikow stacji benzynowej. Przypomnialo mi sie, ze w Bejrucie zdarza sie ,ze kierowcy taksowek rozmieniaja sobie pieniadze podczas jazdy, wyciagajac dlonie przez okna swoich sfatygowanych mercedesow.

W Syrii na dystansie Damaszek-Bejrut na drogach kroluja stare chevrolety. Pod tym wzgledem rozkrzyczany dworzec klocacych sie zawziecie o klientow taksowkarzy robi wrazenie. Stado agresywnych Syryjczykow,dowodzacych kazdgo dnia o swojej meskosci niczym koguty, a obok, ze stoickim spokojem, w rownych rzedach , odpoczywaja w sloncu stare amerykanskie wozy. Ludzie nie sa tu specjalnie wylewnie uprzejmi, czuc opresje w powietrzu i beznadzieje. Wielkie miasto, wielka bieda. Damaszek poza smrodem wielkiego miasta pachnie tez mocno, duzo mocniej niz Bejrut orientem. Ludzie o duzo ciemniejszej skorze siadaja na skrawkach trawnikow i rozmawiaja. Przy glownych ulicach dzieci sprzedaja arabskie slodycze. Starzy mezczyzni zapalniczki. Dumna Beduinka o oczach drapieznego ptaka sprzedaje swiezy rumianek. Jest inaczej. Rznie sie obcych ( sprawdzilismy z Roodim wizytujac toalete) na kase ile tylko sie da. Widzialam stary ozdobiony pieknymi lampami souk z narzedziami, gdzies pomiedzy mlodkami, ktos handluje tez oliwkami. Widzialam wielkie dojrzale truskawki w zimnym powietrzu marcowego dnia, widzialam snieg w syryjskich gorach i kobiete zakryta przezornie, bardzo dokladnie czernia, ktora zapomniala sie i w popoludniowym swietle, jak kot, oparla cialo o rozgrzany mur i zadarla "wyzywajaco" noge, wystawiajac do przodu kolano. Widzialam zebrzace dzieci, przeganiane od stolikow przez mieszkancow Damaszku, dzieci pucybuty, morze turystow pijacych herbate rumiankowa, koty wylegujace sie na dachach. A dzis w Bejrucie zobaczylam sztuke o Damaszku, wyrezyserowana przez Szkota. A w drodze powrotnej, w samochodzie swiezo poznanej Ormianki uslyszalam plyte Kayah i Bregovic.

bez powodu


wczesnym wieczorem dnia z nowa wiza

poniedziałek, 16 marca 2009

najgorsze zdjęcie świata

Jutro czeka mnie wycieczka do Syrii z powodów wiadomych, wyjeżdżam żeby wrócić i dostać wizę na kolejne trzy miesiące słodkiego życia w B.;) Pozostała jednak nierozwiązana dotąd kwestia nieszczęsnego stempla dającego mi zielone światlo na opuszczenie kraju. Dzisiaj przeżyłam ostatnie w tym temacie starcie. Na początku było długie poszukiwanie odpowiedniego urzędu, przedzieranie się przez porzucone na chodniku łopaty- wokól liczne place budowy- by ostatecznie z sukcesem zawitać w kolejnym oddziale Security Generale, w ktorym w kolejności: bramki wykrywające metale, dym papierosowy, umundurowani mężczyzni ( plus jedna umundurowana kobieta) i oczywiście morze petentów. Zaczęło się dość sprawnie, kilku oficerów wskazało mi drogę, piętro, pokoj i własciwego dla mojej sprawy - przewalenie czasowe wizy- urzędnika armii. Sprawa przestała być jednak prosta już przy pierwszym pytaniu: A3ndik el sourah? - Zdjęcie? nie, nie mam. A jest potrzebne? - tak. - a jakie, takie jak na paszporcie? - Obojętnie jakie. Mozesz je zrobić niedaleko stąd , obok budynek wysoki, bialy na parterze zrobisz zdjecie i od razu tez kserokopie paszportu. Ok, yala, idę, jest budynek, jest jego parter i pan w drzwiach , czujny wobec potencjalnych klientow, przywoluje mnie z daleka do siebie. Tak, tak, zdjecie to tu, ksero tez. Miejcowka jest zdecydowanie skoncetrowana na sprzedazy lokalnego "toto lotka", co chwile, jakis umundurowany obstawia cyfry, gołym okiem widać, że i w armii nie płacą dobrze. Poza mną kilka innych klientek do ksero. Pan wskazuje mi miejsce, zebym sobie usiadla. Wyglada mi to na kawalek szafki. Nie od razu pojmuje o co chodzi, wiec klade na niej parasol. On jednak naciska, zebym na tym kawalku szafki usiadla. Nad szafka dostrzegam bialy papier zawieszony na scianie i zaczyna do mnie docierac, ze to przeciez studio foto. Pan od totka, pojawia sie z wielkim polaroidem z poczatkow istnienia ekspresowej fotografi, mowi "smile" trzaska spustem migawki i juz. "Five minutes"- dodaje, wydajac kolejny kupon na loterie i kserujac kilka stron paszportu. Podoba mi sie. Zdjęcie jest wyśmienite, wysuszone suszarką jeszcze cieple. Sytuuję się na nim gdzieś w prawej części kadru, nad glowa wielka odchłań bialego kartonu, w żadnym miejscu kadru nie ma najmniejszego śladu po ostrości i ogolnie jestem mocno nierozpoznawalna. Najgorsze zdjecie jakie posiadam, moje ulubione, zostały mi jego trzy egzemplarze, z którymi nie zamierzam się nigdy rozstawać, schowam je w portfelu. Na koniec orżnąl mnie na kasie, ale nie bylam w humorze do dyskusji na temat ceny tegj uslugi. Po powrocie do urzednika, przeżylam jeszcze dwie godziny farsy, biegania z grupa innych petentow po schodach w gore i w dol, w szybkim tempie nadawanym przez oficera w okularach, zupelnie niuzasadnionym, bo jakos nikt nigdzie na nas nie czekal. Ale my biegliśmy. Poproszono nas do pustego pokoju, w ktorym po chwili pojawil sie nijaki Bassam, ktory po krotkim "Dzien dobry" wypowiedzianym po angielsku, zamilkl na reszte spotkania. Zajął sie stemplowaniem naszych papierow, odliczalam dokladnie uderzenia o papier, dostałam osiem stempli. Potem powrot na gore i czekanie na korytarzu. Z nudy zapoznałam sie z petentem obok, współtowarzyszem mojej bieganiny po schodach i godzin absurdu. Dar jest Irańczykiem i sprzedaje w Bejrucie dywany, gdzieś w dzielnicy Karakondrus. Ucieszyłam sie niezmiernie, dobrze mieć kontakty w biznesie dywanowym, wiadomo. Zapytał się czy interesują mnie dywany jedwabne, dlaczego by nie ,oczywiscie, że mnie interesują. Po tym w zwiazku z tym, że wczesniej, choc ze srednim zrozumieniem opowiedzialam mu o kilku swoich ulubionych iranskich filmach i że chcialabym bardzo odwiedzic kiedys ten kraj, licze na dywanowe "wasta". Historia zakonczyla się wizytą w gabinecie jakiego wyższego rangą urzędnika i zwieńczona świeżym jeszcze wilgotnym stemplem. Jutro część 2 epizodu wizowego.

niedziela, 15 marca 2009

Bejrut dziś o zachodzie słońca



nie mogłam sobie odmówić

o tęsknocie do mojego starego świata na starym kontynencie

Gdy łapie mnie za garło, a zdarza się to często, mam wtedy wyjść kilka: próbować uciec, poddać się jej , co zwykle prowadzi do depresji, mogę też próbować o niej zapomnieć. A czasem dla odmiany , same z siebie, nieproszone, małe, niespodziewane w bejrudzkiej rzeczywistości polskie akcenty przynoszą ukojenie. Solo fińskiej tancerki Virpi Pahkinen, ktora przygotowała choreografie dla kilku przedstawien Polskiego Teatru Tańca przypomniala mi tamten poznański, stary czas. Poczułam się trochę tam, a trochę tu. Teatr tańca to w Bejrucie to dziedzina niezbyt popularna, więc występ Virpi chłeptałam spragionymi oczami. Grupa starszych pań podsumowala co prawda jej solówkę jako " ćwiczenia jogi", ale generalnie publiczności bardzo się podobało. Tego samego dnia, chwilę wcześniej moja nowa klasowa koleżanka, w polowie Amerykanka w polowie Ormianka wzięła mnie ze sobą do jej znajomego fryzjera w ormiańskiej dzielnicy Bourj Hammoud, którą wcześniej znałam z widzenia, gwaru ulicznego, otwartych do poznych godzin jubilerow, wiszacych lancuchow kielbas ormianskich w witrynach sklepu, nie mialam nigdy jednak okazji wejsc tam głębiej. Byłam zachwycona nowym doświadczeniem, ormiańskiego języka i ormiańskiego fryzjera. Własciwie to nie fryzjer, a stylista fryzur w szaliku na szyi , w spodniach D&G był przemily, wylożyl mi szybko i zwięźle swój stosunek do Libanu i libańskich władz i swoj anarchistyczny światopogląd, a na koniec dodał, że ma klientkę Polkę, która uwielbia efekt jego fryzjerskich poczynań, a poza tym to pracuje dla libanskiego rzadu, o ile ja dobrze zrozumial. Wątpliwe to chyba, ale być może sie temu kiedyś bliżej przyjrzę. Póki co planuję kolejne spotkanie z pewną Polką, która ze swoim Palestyńskim mężem od lat mieszka gdzieś w Dahie,.Zamierzam też niebawem odkryć ormiańską kuchnię.

środa, 11 marca 2009

zmienil sie smak frytek w La Tabkha i zmienil mi sie tez punkt widzenia

i samopoczucie. Ostatnio zrobilo mi sie tu, w moim bejrudzkim życiu bardzo dobrze. Jakby tak znajomo bardziej, u siebie, wygodniej i pewniej. Pewnie sinusoida samopoczucia w nieswoim kraju to stan na stale wpisany w życie cudzoziemca, pewnie nie jestem w swoich odczuciach odosobniona. Po prawie 10 miesiącach życia tu zaczynam dopiero powoli nabierać dystansu. Do siebie, do mojego zycia tu, do Libanu. Po pierwszym okresie euforii, a potem paśmie trudności, porażek w temacie pracy, nagłego nadmiaru czasu, a przede wszystkim PORAŻAJĄCEGO poczucia, że tak o to, tu i teraz stoję i mogę i muszę wziąć życie w swoje ręcę. Po latach życia w rutynie codziennych "muszę" muszę iść na wyklad, muszę zrobić kolejny materiał w tym tygodniu, tym razem w Koninie, często na nieinteresujący mnie albo gorzej totalnie absurdalny temat, co robić jednak "muszę", nagle nie muszę. Mogę zrobić co chcę. I to się okazało ogromnym trudem i wyzwaniem. I lekcją, że o to, o dziwo łatwiej jest żyć w kieracie codzienności, która męczy, w której często to ktoś inny pociąga za sznurki i wyznacza zadania i latwiej jest tej codzienności nie znosić niż wziąć życie w swoje ręce. Tak po całości. Do tego doszedł szok, że teraz to już nie podróżowanie, że teraz to ja tu żyje, mieszkam, to jest mój nowy dom, bez bliskich ludzi, w totalnie innym świecie, niezrozumiałym , często absurdalnym, czasem zamkniętym. Mocując się z językiem, którego nauka idzie jak po grudzie, bo każde słówko trzeba skojarzyć z trzema innymi, albo i jakąś sytuacją bo spamiętać inaczej się nie da. A jak się uda spamiętać to nie można wymówic.
I tak. Po trudnym czasie, jakoś tak pomału, w dużym stopniu za sprawą Krogulca i jej wizyty tutaj, która pozwoliła mi spojrzeć na siebie i moje życie tu cudzymi oczami. Poza tym szkola daje mi energie, to że umiem się wytargować i zawalczyć o swoje, albo przeklnąć kierowcę taksówki, to wszystko sprawia, że jest łatwiej, bardziej swojsko i pewniej. No i piszę ostatnio, to dzięki zainteresowaniu moim byciem tu Kwaska. No i dobrze jakoś tak. I doceniam bycie tak daleko od stresu, ktory do niedawna spinał wszystkie mięśnie i z daleka od KRYZYSU. dobrze mi. mam czas. na myślenie, na naukę, na patrzenie, na fotografowanie. mam czas.

wspólna wystawa z Krogulcem na facebooku


Rusza w piatek. Nasz mały projekt.

a w libańskim "Zamku" było tak

Wizyta w Ministerstwie Edukacji zrobiła wrażenie historii żywcem wyjętej ze świata Kafki. Miejsce nie zaskoczyło mnie tak, jak by mogło, a to dlatego, że dzień wcześniej Roody spędzil- dosłownie- cały dzień robiąc przysługę koledze i pomagając mu zarejestrować samochód- z niejasnych dla mnie powodów- na jego nazwisko. W dużym skrócie historia wyglądała tak, że R. i Z. biegali od biurka do biurka, na parking i z powrotem do biurka, sugestywnie nakłaniani przez coraz to kolejnych pracownikow urzedu do dania im w łapę w celu przyśpieszenia i zakonczenia z sukcesem procedury rejestracji. Po zainkasowaniu czasem 3 dolarow czasem 10 znikali w gąszczu pięter, biurek i stosów papierów, a za nimi pojawiali sie nowi. 100$ zostało poświęconych dla dobra akcji, ktora niestety zakonczyla się porażką i informacją, że niestety, ale samochód w czasie sprzedazy nie nalezal do poprzedniego wlasciciela, bo byl juz w tym czasie wlasnoscia banku, ktory zajal go w zwiazku z kredytowylmi zaleglosciami jego posiadacza. W oparciu o mroczne doswiadczenie R, szłam do ME gotowa ujrzec kilka absurdow. I nie było inaczej. Zaczelo sie od tego, ze ministerstwo ulokowane jest w wiezowcu i sowicie opancerzone- bramki, wykrywacze metali itd. Przebijamy sie przez nie. Moja sprawa pietro 3. Niestety, przycisk w windzie z numerem 3 nie dziala- w windzie kamery, na kolejnych poziomach pelno ochrony- z pokerową twarzą jedziem na 4 i schodzimy pietro nizej. A tu. Ogromna przestrzen pustki. Wielkie puste przestrzenie i "niby" zagospodarowane pokoje, pootwierane na oścież, z biurkiem i telefonem ,przypalona paierosem kanapa i krzeslem. Idziemy, dlugie korytarze, puste pokoje, szukamy czesci "zaludnionej", docierami, jest pokoj , jest biurki i polki z aktami, jest i skwaszona urzadniczka. Od urzedniczki polskiej rozni sie tym ,ze zamiast siedziec i chowac sie pod sterta akt, grzebie w teczkach stojac w czerwonym plaszczu zapietym na wszystkie guziki , sprawiajac wrazenie gotowej do wyjscia. Wlosy zakryte chusta, wściekle karminowy plaszcz i pioruny z oczu. Odsyla nas do kogos innego. U kogos innego dowiadujemy sie, ze stempla nie dostane, bo pismo jest zle napisane , a szkola musi podac swoj numer rejestracji, a jesli nie jest zarejestrowana- co sie wkrotce okaze- to stempla z oczywistych przyczyn nie bedzie. Odpowiedzi na pytanie jak ma byc sformulowane pismo udzielic nam nie chce. Wracamy do urzedniczki, nadal w zapietym plaszczu na stojaco przeszukuje pozolkle, zżarte czasem papiery. Uswiadamiam sobie, ze ona w tym plaszczu stoi dlatego, ze jest zima, zimno, dogrzewa sie, a nie dlatego, ze sie gdziec wybiera. Nadal zla jak osa nie chce nam powiedziec jak pismo ma byc sformulowane. Podpatrujemy od innego petenta. Przedzieramy sie przez smierdzace i ciemne od dymu papierosowego korytarze i na skroty, przez puste pokoje z przypalonymi kanapami. Wszystko wyglada dosc oblednie, jak z surrealistycznego snu o nadpsutej biurokracji. Wielka prowizorka, jest wielki, lsniacy w sloncu wiezowiec, jest ochrona , nowoczesna srebrzysta winda z kamera, ale zamiast koszy na smieci puste kartony, brudno jakos, zapyziale, smierdzaco i pusto. Libanskie "na niby" i z "wypierdem".

dziś w torino



my

stanęło na wycieczce do Damaszku

zaczęło się niewinnie, zalatwianie przedłużenia wizy, w Security General. Kolejka do bramki wykrywającej metale, przeszukanie torby- rutynowa procedura obowiązująca w każdym centrum handlowym, a czasem i w pojedyńczych sklepach- np. w Zarze- walka o kwitek z nieprzestrzegającymi kolejki- pcham się i ja, drugie pietro i niby wszystko gładko idzie, a tu niespodzianka....potrzebna jest kserokopa paszportu. Pytam pana w mundurze przyjmującego petentów, gdzie ksero, pan zagląda w moje papiery ze szkoły i się zaczyna: z tym papierem, to musisz pojsc do Alego Jakiegostam na pierwsze pietro, on musi stwierdzić czy taki papier możemy przyjąć. Na pierwszym pietrze do Alego gigantyczna kolejka, nic, stoję. Wreszcie inny mundurowy wola mnie do siebie, sprawdza papiery, radzi się innego, mysli, drapie sie po glowie i odpowiada w szybkim arabskim co muszę zrobić. Łapię pierwsze zdanie. Tłumaczę mu, że w szkole jestem na poziomie jednym z podstawowych, wiec, żeby jednak mowil do mnie po angielsku. Tłumaczy zatem, równoczesnie zalatwiając sprawy dwóch innych petentow, ktorzy wciskaja sie przed moja twarz i machaja papierami, ze musze isc na drugie pietro do komendanta. Odpowiadam, ze wlasnie przyszlam z drugiego pietra na pierwsze, odeslana z drugiego na pierwsze. Mówi, że trudno muszę iść do komendanta jakiegos tam. Pytam na drugim pietrze przypadkowego mundurowego o droge do komendanta. Wskazuje mi sztywnego wojskowego za biurkim interesujac sie przy tym moimi papierami. Pyta czy mam zdjecie? Jakie zdjecie? Potrzebne jest zdjecie i znika za drzwiami. Petent obok mnie spogląda na mnie z politowaniem i mowi, ze to oczywiste, ze potrzebne jest zdjecie. "Ale ja chcę tylko przedłużyć wizę"!- mundurowy wraca, petend sie wyrywa, "ale ona chce tylko przedluzyc wize", ja potakuje. Mundurowy mowi, ze pismo ze szkoly jest zle bo nie ma terminu kiedy skoncze szkole. Tlumacze mu, ze ja do tej szkoly to moge chodzic i chodzic bez konca i sama decydyje, kiedy skoncze. Upiera sie, ze potrzebny jest termin i stempel z ministerstwa edukacji. tlumacze, ze stempla nie dostalam, bo szkola nie figuruje w rejestrze szkol, funkcjonuje jaki prywatna firma ( wiem co mowie, wizytowalam wczesniej ministerswo edukacji, opisze potem), skonfudowany zasiega rady kolegi, kolega upiera sie przy stemplu. mowie, ze stempla nie ma i nie bedzie. nie moga mi przedluzyc wizy. dobrze, - mowie- czy w takim razie moge dostac nowa? nie.nie moge. skonczyla sie waznosc mojej wizy, musze opuscic kraj. nie moge- zaczynam sie niecirpliwic- bo nie mam wizy, ( kilka dni temu zmienilo sie prawo, dotychczas, mozna bylo LEGALNIE przebywac miesiac na przeterminowanej wizie. ) znajoma zawrocili z granicy, musiala przyjsc do was po stempel. - No tak, - ze spokojem odpowiada mundurowy- musisz najpierw isc tu i tu, dostac stempel zezwalajacy ci na opuszczenie kraju, a potem wyjechac i wrocic. ... i taka to historia. NADAL BEZ STEMPLA JESTEM. w przyszlym tygodniu "nchalla" mam nadzieje, stempel, wycieczka do Damaszku i z powrotem.

wtorek, 10 marca 2009

zdjęcie R., które lubię

przed wizytą w jednym z tych miejsc, które rządzą się własnymi prawami, a raczej rządzą się bez praw

Jest takie słowo w języku arabskim, a może tylko libańskim, bo język ten uproszczony, zfrancurzony słabo przypomina klasyczna fushę ze swoim "bonjourak", w kazdym razie jest takie słowo 2anuun, ktore oznacza prawo, zasadę. Słowo, które nie ma swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie ma prawa w przestrzeni "drogowej", o której pisałam już nie raz, dodam tylko dygresję, że bardzo bym chciała zrozumieć, z całych sił pragnę zrozumieć po co, ale to po co, na małym rozwidleniu ulicy dochodzącej do Gemmaizeh, niedawno zainstalowano światła drogowe. Światła lśnią nowościa i schematycznie zmieniają aktywne kolory, tylko po co, skoro nikt ani na Gemmeizeh ani na zadnej innej ulicy miasta, nigdy wczesniej i pewnie nigdy po tym, dlugo po tym gdy nowe swiatla zeżre rdza, nikt nigdy swiatel drogowych respektowac nie bedzie. kierowcy bez zmruzenia oka ignoruja wiec i te, nowe swiatla. Osowiali od spalin i wyziewow starych autobusow policjanci, stoja na każdym większym skrzyżowaniu i kieruja ruchem, mimo obecnosci swiatel, bo inaczej miasto by stanelo, Libanczyk Libanczykowi nie odpusci i go w ruchu miejskim na pewno nie przepusci. Mało tego, kto bezczelniej prowadzi ten wygrywa. Nieważne. Nie ma tu 2anuun. Nie ma 2anun w polityce, to wiadomo. Kazdy kto jest na stolku, sprzedaje panstwowe ziemie i budynki jak szybko tylko moze, zeby upchac sobie kieszen, bo przeciez emerytury w tym kraju nie istnieją więc trzeba sobie jakoś zapewnić spokojną starość, albo do śmierci doić dzieci. A inwestorzy robia pstryk i stuletnie budynki znikaja w mgnieniu oka z wszystkich okolic. pstryk.pstryk. Dziedzictwo? Kasa się liczy, doraźny zysk. 2anuun nie ma nigdzie, kolega bez prawa jazdy zatrzymany przez policję za kółkiem samochodu schowal sie troche w ramionach, policjant sie specjalnie jednak tym nie przejął, powiedział tylko, żeby uważal jak jeździ, skoro nie ma prawa jazdy. A jutro idę do miejsca, królestwa braku 2anuun mianowicie Security General, w celu przedłużenia wizy. Miejsce strzeżone niczym twierdza, polskie ministerstwo obrony chyba jest najlepszym jego odpowiednikiem w strukturze panstwowej. W twierdzy pracują wyłącznie umundurowani przedstawiciele armii, szarak musi przejść przez wykrywacze metali, oddać w zastaw swój telefon, tylko po to , żeby wypełnić wniosek o przedłużenie wizy. Ostatnim razem mi się nie udalo. Mimo, że taktycznie stanęłam w kolejce do wydawalo mi sie milszego w swej aparycji przedstawiciela armii libanskiej, mimo, ze udalo mi sie unieszkodliwic wpychającą się w kolejkę sprytną babę ( nie licz , ze zrobisz w konia Polkę więcej niż jeden raz), poległam. Milszy oficer okazał się mięczakiem pytającym o radę starszego kolegę po fachu, niemiłego dla odmiany. A ten, ewidentnie, na poczekaniu tworzył w glowie, specjalnie dla mnie prawo i reguły przedłużania wizy. Myślałam, że mnie szlag jasny trafi. Wymyślił, że muszę przedstawić papier ze szkoly, co nie bylo by problemem, zarządał jednak jeszcze stempelka z ministerstwa edukacji. A to kosztowało mnie sporo wysylku, doświadczenia na miarę "Zamku" Kafki a ostatecznie porażki. Ale o tym innym razem. O zamku z koszmarnego snu Franca Kafki.

poniedziałek, 9 marca 2009

z cyklu niezłapane: baba za babą

Na Hamrze, w dzielnicy, która zdaje sie być kosmopolitycznym, biznesowym i handlowym centrum miasta, zatłoczonym bogatymi żonami biznesmenow, biznesmenami, turystkami z naftowych krajów, które parkują wielkie jeepy na srodku ulicy i zostawiają je tak, na światłach awaryjnych, żeby szybciutko wyskoczyć i zrobić zakupy w jednym z butikow haute couture dla wyjątkowych, znudzonych, obrzydliwie przy tym bogatych kobiet, wlasnie tam najlatwiej znalesc pociągnięte grubą kreską, spoleczne sprzecznosci. I tak, przegapilam obiektywem taka oto scene. Tuż przede mną, wąskim chodnikiem, gęsiego szly równym tempem trzy kobiety, jedna za drugą, przed drugą trzecia. Pierwsza, w zakrywającym skrzętnie głowę i ciało czarnym okryciu, prawdopodobnie libańska szyitka, albo turystka. Za nią, na wysokich obcasach, w buzujących kolorami bluzce , czanych spodniach i barwnym hiżabie zakrywajacym włosy, typowa mieszkanka Hamry, za ktorą szybkim krokiem podążała trochę młodsza, farbowana na blond w ubraniu pozwalającym bezbłędnie określić wszystkie wymiary jej ciała, ostatnia w kolejnoci, ale rownie dobrze reprezentująca swoj typ mieszkanka Bejrutu.

9 miesiecy temu






pod koniec maja ubieglego roku urzadzilismy wielkie obżarstwo na naszym solidnych rozmiarow balkonie. wczoraj, nagle, zupelnie nieplanowanie wydarzenie sie powtorzylo. bylo baaardzo milo. od wczoraj peka mni glowa.

"Bejrut kobiet"




tekst o kobietach, ktore lamia libanskie stereotypy. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać, wrzucam link:
http://www.repka.pl/Czytelnia/Inne/Bejrut-Kobiet.aspx