wtorek, 21 kwietnia 2009

Sklep z warzywami

Mam swój ulubiony sklep z warzywami, tuz na początku Mar Mikhael , a na Końcu Gemmaizeh. Tuz obok swojej nowej cafe, którą dwa dni temu otworzyli nieoficjalnie, a wczoraj juz oficjalnie moi znajomi. To jest chyba dość powszechne, że gdy się chce człowiek poczuć jak w domu szuka swoich miejsc i buduje sobie emocjonalną mapę miasta, zaznaczając nie niej miejsca specjalne, rhar shikil, absolutnie wyjątkowe, w których człowiek czuje się rozpoznawany czyli wyeksponowany z szarej anonimowości. Poza Torino, które czasem jest moim miejscem, a czasem wcale nie, mam swój warzywniak. Znam jego tryb oddychania, wiem kiedy przyjezdna dostawa swiezych cukinii, baklazanow, których ciągle nie potrafię przyrzadzac, swiezej rukoli i kolendry. Godzina dziesiąta, piętnasta i dziewiętnasta. Trzeba być na czas i trzeba się spieszyć, bo lokalni staruszkowie, sa zwykle bardzo punktualni i warzywa znikają w mgnieniu oka, w okrzykach, bonjour and merci, posrod pekow bananów rozwieszonych bujnie na hakach. Czuje sie tam u siebie, wymieniając grzecznościowe zdanka z wlascicielem podczas pakowania silnie pachnącej mięty i zielonej fasoli. O wlascielu mówimy, ze jest Syryjczykiem, chociaż nikt z nas nie wie tego na pewno. Wydawało mi się, ze o pochodzeniu charyzmatycznego sprzedawcy warzyw wspomniał mi Szymon, ale ten twierdzi, ze dowiedział się tego ode mnie. Byc moze zatem jest Syryjczykiem, a być moze nie. Ma jasna cerę i niebieskie oczy i nie wygląda mi wcale na obywatela sąsiedniego kraju, ale Szymon jest zdania, ze owszem, wygląda. Nie pytamy, dywagujemy nadal. Wiem (od Szymona), ze na lmiyeh bilmiyeh nie jest chrześcijaninem z Aschrafieh, bo zdarza mu się podczas warzenia marchwi czytac Koran. W każdym razie, “Syryjczyk” bardzo mnie lubi, obdarowuje za każdym razem komplementami, wrzuca do torby gratisowe banany, pomidory albo gumy do zucia, o charakterystycznym lokalnym smaku, którego nie lubię, ale calosc rytuału jest niezwykle przyjemna. Dzis kupiłam pierwszego w sezonie, soczystego melona, za pól ceny, bo nie miałam przy sobie więcej pieniędzy. Byl pyszny i słodki, został zjedzony z Violen i zagryziony serem, przywiezionym przez nia z poludnia Francji. To był dobry dzień.

Brak komentarzy: