piątek, 7 listopada 2008

o unii polsko- francuskiej


od kilku już właściwie tygodni męczy mnie poczucie wyobcowania. oczywiscie w dużej mierze chodzi o brak możliwości -literalnie- porozumienia miedzy mną, a światem tu. a co za tym idzie brak pewności siebie i brak poczucia psychicznego bezpieczeństwa, wiec jakos tak uciekam i chowam sie w swoich ramionach.
o różnicach kulturowych, które zaczynają uwierać długo by mówić. i o tym jacy zdają się być Libańczycy, gdzieś pod powierzchowną otwartością. Dopiero po kilku miesiącach życia tu zaczęły docierać do mnie pewne sprawy. całe szczęście, że obok mam znajomą Francuzkę, która żyje tu już 10 lat i tak samo jak ja postrzega świat bejrudzki. zupelnie spontanicznie i niechcący ,stworzylyśmy jeden front, porozumiewawczych min, nerwowego mrugnia okiem i innych znaków podczas spotkań w libańskim gronie. nie sądzilam, ze itnieje płaszczyzna tak automatycznego porozumienia miedzy dwiema osobami, ktore laczy głownie fakt bycia obcymi tu i pochodzenia z Europy. do niedawna wydawalo mi sie, ze nie ma czesci wspolnej miedzy zbiorem A- mentalnosc Polakow i zbiorem B- mentalnosc Francuzow. a jednak. w sutuacji pojawienia się zbioru C- Libanczycy, A i B, znalazły ogromną przestrzen porozumienia i wspólnych doświadczeń.
ale zanim wyciągne morczne sprawy, na początek optymistyczne prawdy o ludziach stąd.
Libanczycy sa bardzo gościnni. My Polacy lubimy, szczególnie na rodzinnych urczystościach u cioci i wujka trąbić o naszej rodzimej gościnnosci, ale ta przy libańskiej, robi się malutka i sama się posłusznie stawia w kąt.
Szewc, którego zakład przykłuł moją uwagę genialną fotografią właściciela wywieszoną w drzwiach, zrobioną przez jakiegoś francuskiego ajnabi, fotoreportera nieomal wciagnal mnie na kawe do srodka widzac moje zainteresowanie fotografia. zaproponował rowniez przypozowanie do zdjęcia, po czym niezwłocznie, rzucił sie na poszukiwanie swoich narzędzi i w sekundę potem, ze spokojną twarzą, ze wszystkimi rekwizytami, starym butem ,mlotkiem i gwozdziami był gotowy do fotografi. fakt obejrzenia wczesniej świetnego portetu, nie pomógł mi w zadaniu i z tego wszystkiego ostrość na zrobionym przeze mnie portrecie błądzi gdzieś w okolicach dłuta. bynajmniej nie twarzy.
usatysfakcjonowany zaserwowal kawr, jak zwyklę mocną, czarną, słodką z aromatem kardamonu, pogawędziliśmy sobie, ja podstawowym arabskim, on równie podstawowym angielskim,po czym obiecaliśmy podciągnąć się językowo tak, żeby za rok, gawędzić nad kawką bardziej swobodnie...
nie wyobrażam sobie takiej historii w polskim zakładzie naprawy obuwia, jakoś nie mogę.

ani historii autobusowej, gdy jakis czas temu, kierowca autobusu, jadącego z Daury do Jbel, zmienił spontanicznie zdanie i w momencie gdy gdzieś na trasie zostałam w autobusie sama, postanowił się mnie pozbyć i pojechać sobie gdzies indziej. złapałam pierwszy lepszy przejeżdzający lokalny busik i na jego środku wygłosiłam przemowę, dokąd zmierzam i czy ktoś może mi pomóc się tam dostać. nastąpilo ogólnoautobosowe poruszenie, każdy pojedyńczy pasażer miał swoją teorię na temat jak się dostać najszybciej do Jbel, łącznie z pomysłem, żeby kierowca autobusu spontanicznie zmienil trasę...stanęło na tym, że pewną miła wspópasażerka zaprowadzila mnie do samiutkiego celu, pod drzwi.
wczesniej zapytała się mnie czy jestem z Rumuni, bo jej kuzyna, brata żona jest Rumunką i jest bardzo miła i ona z tego sentymentu do rumuńskiej nacji chetnie mi pomoże.
i to jest jedna strona medalu libańskiej mentalności. ja teraz druga. ciemniejsza.
niestety, w momencie gdy potrzebni są przyjaciele, często ich nie ma. przyjacielem być w Bejrucie, to znaczy wspólnie się bawić w nocnych klubach, pić i tańczyć a latem chodzić na plaże. I fajnie, czemu nie.. tyle, że często przyjaźn własnie na tym poziomie się wyczerpuje. gdy potrzebna jest pomoc, robi się jakby pusto. Ludzie rzadko się odwiedzają, tak po prostu , żeby pogadać. spotykają się w barach i na imprezach. Najblizszy przyjaciel R odwiedzil nas 2 razy do tej pory i to wyłącznie przy okazji załatwiania innych spraw z R.i tu dochodzę do puenty. Ludzie, mówię o mojej generacji nie rozmawia ze sobą.
całe bycie ze sobą towarzysko jest wyłącznie ślizganiem się po powierzchni: “co u ciebie, dobrze? co nowego?” i tyle, khalas, koniec, nigdy głębiej.
Znajomy Libańczyk, ktoremu powiedziałam o swoich spostrzeżenich powiedział, że ludzie tutaj się po prostu boją wejść głebiej, otworzyć się na kogoś, może nawet zajrzeć w siebie. nie chcą, nie potrzebują, nie muszą? Dziwne, bardzo dziwne, szczególnie dla reprezentantki zimnej wschodnioeuropejskij nacji. To ja powinnam być tu niedostępna...

Brak komentarzy: