niedziela, 1 czerwca 2008

marchaba, bonjour, dewocjonalia i wielkie pukawki

pozna pora spacerujemy po cudownych, zadnych filmowania cichych okolicach. Rozwietlone latarniami, gesto przyozdobione starymi kamienicami, z mosieznymi balkonami i kotami przycupnietymi na kazdym narozniku. wygladaja jak male egipskie posazki.
W kazdej wnece i na co drugim narozniku , pod kloszem, spowita kwiatami gipsowa maryja dumnie mi sie przyglada. dziwne, Polska ze swoimi dewocjonaljami odpustowymi przegrywa w przedbiegach.

Bejrut to miejsce, w kotrym bardzo trudno jest sie uczyc jezyka arabskiego. Na kazde moje “marchaba” w autobusie i sklepie, dostaje w odpowiedzi “bonjour”.
trudno.
jedziemy rozklekotanym autobusem na poludnie Libanu w poszukowaniu piaszczystej plazy z folderu turystycznego.Chce zgubic zazaca w ciemnosciach biel ciala. udaje mi sie to ostatecznie, ale ze skutkiem obalalym. zanim jednak, czekamy az autobus gdzies w okolicy dworca autobusowego cola zapelni sie tlumem. Leniwie zalewany jest kobietami w chustach, smutkiem i cisza. dopiero wtedy dostrzgam, ze w tej czesci miasta jest drastycznie biedniej i drastycznie smutniej.
ruszamy w ciszy, jestem jedyna, w glos smiejaca sie kobieta. R. jest jedynym smiejacym sie w glos mezczyzna. mijamy ciag nielegalnie dzialajacy targow, z soczystymi warzywami , lsniacymi w sloncu pomidorami, slodycza ociekajacych arbuzami, sklepy z` meblami, krzeslami, lustrami i dywanami ciagnacymi sie w nieskonczonosc na poludniowych obrzerzach miasta..pelno sprzedawcow i jedna jedyna kobieta, ktora przez kilka minut poszukiwan udaje mi sie wylapac wzrokiem.
gdzies po drodze dosiada sie 2 zonierzy. zamiast pomidorow i arbuzow, zamiast krzesel i dywanow dzierza w dlonach po jednym karabinie kazdy. przygladam sie z zaciekawieniem tym zabawkom, ktore maja jakis metr dwadziescia wysokosci i dumnie preza sie miedzy nogami zolnierzy.
nikomu z pasazerow nie drgnie nawet powieka.


trzeci dzien z rzedu goraczkuje, goraczke i antyboityki popijam ajranem. Dzis R. wywiercil dziury na balkonie i zbudowal konstrukcje linek do wieszania prania. Zawislilismy wieczorem razem pierwsza porcje pachnacych ubran. maly krok, zeby nasz dom stal sie prawdziwym domem. poza tym nadal plastikowe naczynia i jedzenie poza domem. to tyle z dziedziny kuluarow.

Haski z klatki w zologicznym na gemmaie zniknal, za to w wejsciu do naszego budynku minelismy sie z pajakiem rozmiarami i owlosieniem przypomijacym tarantule. nie wiem co tym myslec. R. na pocieszenie stwierdzil, ze tak samo jest w Australii. jakos mnie to szczegolnie nie uspokoilo, jak dotad Australie szczegolnie kojarze tylko z dziecinstwa- z filmow przyrodniczych nadawanych w popoludniowym niedzielnym pasmie w TVP.

Brak komentarzy: